Obowiązująca od blisko miesiąca ustawa, mająca ukrócić obrót „kolekcjonerskimi" dokumentami, i co za tym idzie fałszerstwa, do których są wykorzystywane, na razie pozostaje na papierze. W internecie nadal ogłaszają się producenci replik – nie boją się kar.
– To było do przewidzenia, ustawa w żadnym razie nie rozwiązuje problemu tzw. dokumentów kolekcjonerskich. Żeby się z nim realnie uporać, należało całkowicie zabronić posiadania replik, które są identyczne z prawdziwymi dokumentami – mówi „Rzeczpospolitej" Wiesław Paluszyński, wiceprezes Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji.
Intratny proceder
Ustawa o dokumentach publicznych weszła 12 lipca. Jej główny cel – jak twierdziło MSWiA – to „walka z fałszerstwami dokumentów oraz z wykorzystywaniem ich do przestępstw np. wyłudzania kredytów". Nowy akt prawny wprowadził definicję repliki dokumentu publicznego i kary za ich „wytwarzanie, oferowanie, sprzedaż lub przechowywanie w celu sprzedaży". Chodzi o art. 58 ustawy, który przewiduje za to grzywnę, ograniczenie wolności, a nawet karę do dwóch lat więzienia. To miało ochronić przed fałszerstwami „z wykorzystaniem dokumentów łudząco podobnych do oryginałów".
Przeczytaj też: Coraz więcej zatrzymań obywatelskich pijanych kierowców
Jednak „replikowy biznes" jest najwyraźniej tak dochodowy, że groźba kar nie działa. W internecie wciąż można nabyć „dokumenciki" – dowody osobiste, prawa jazdy i nawet zezwolenia na pobyt, średnia cena 350–600 zł. Można więc kupić łudząco podobne do oryginału prawo jazdy dowolnego kraju – od europejskich przez kanadyjskie, kalifornijske czy albańskie.