Swoje ogłoszenie 57-letni ortopeda wywiesił w pierwszy dzień strajku. W obszernym wyjaśnieniu zasugerował, że w nagłych wypadkach strajkujący kolejarze z SNCF powinni się udać do prywatnego szpitala, gdzie - z powodu strajku - jechało się około trzech godzin.
W swoim komunikacie dr Henri Robin potępił zasady, na jakich na emeryturę przechodzą pracownicy kolei, kpiąc z maszynistów, którzy "trzymają tyłki na krzesłach", a ich praca polega na "naciskaniu przycisku i pedału przez 6 godzin i 37 minut dziennie".
Choć niektórzy byli rozbawieni oświadczeniem lekarza, inni potraktowali je całkiem serio. W rezultacie dr Robin stał się przedmiotem skargi do lekarskich władz, w związku z "niewłaściwym zachowaniem".
- To bardzo dobry znak, który skutecznie oddaje moje przesłanie - upierał się lekarz w rozmowie z gazetą "Le Dauphine". - Oczywiście nie odmawiam pomocy żadnym pacjentom, ale okazuje się, że od początku strajku nie było u mnie ani jednego pracownika kolei - dodał. - To był żart, przecież gdyby się pojawił kolejarz, to bym go przyjął. W praktyce nigdy nikomu nie odmawiam pomocy - powiedział dr Robin.