Niedługo potem miałem okazję porozmawiania na ten temat z jednym z najbardziej znanych i cenionych krytyków filmowych w Polsce. – Teraz pan rozumie, dlaczego nie piszę złych recenzji z filmów – powiedział ów krytyk. – Po prostu zdaję sobie sprawę, że artyści to bardzo wrażliwi ludzie, staram się więc być odpowiedzialny i ich nie ranić.
Przyjąłem to tłumaczenie z mieszanymi uczuciami. Bo z jednej strony doskonale wiem, jak mocno twórcy przeżywają festiwalowe porażki i negatywne recenzje, a z drugiej – co to za krytyka, która nie potrafi szmiry ostro skrytykować?
Puentę do tej rozmowy sprzed roku mój rozmówca dopisał parę dni temu. Jego recenzja „Smoleńska" była druzgocąca. Nie brała już pod uwagę wrażliwości artystów. Autor nie myślał, czy kogoś nie urazi, czy, nie daj Boże, ktoś nie zechce się targnąć na życie. Nie żałował mocnych krytycznych epitetów, brutalnych oskarżeń wobec filmu i jego twórców. Z obłej skóry salonowego chwalcy nagle wyszedł pełnokrwisty krytyk filmowy (choć nadal salonowy, bo krytykujący to, co salon krytykować pozwala).
Nie będę ukrywał – zgadzam się z miażdżącą recenzją napisaną przez owego krytyka i z innymi opiniami wskazującymi na artystyczne słabości „Smoleńska". Bardzo mnie boli, że to dzieło nieudane, bo opowiada o jednym z najważniejszych wydarzeń we współczesnej historii Polski, o wydarzeniu do końca niewyjaśnionym, które na wiele lat ukształtowało debatę publiczną w naszym kraju.
Oglądając film Antoniego Krauzego, krzywiłem się na beznadziejną grę pani Fido, na fabularny bałagan, na publicystyczne dialogi, ale parę razy popłakiwałem ze wzruszenia, choćby podczas spotkania „po drugiej stronie" ofiar katastrofy z ofiarami zbrodni katyńskiej. Zachwycił mnie rewelacyjny Redbad Klijnstra i doszedłem do wniosku, że głównym bohaterem „Smoleńska" powinien być właśnie demoniczny redaktor manipulujący informacjami i swoimi podwładnymi.