Jan Parandowski otworzył nią „Alchemię słowa", najbardziej praktyczną ze swoich prac. A jednocześnie im bardziej użyteczną dla czytelników, tym bardziej osobistą dla jej autora. Książkę o pisaniu książek.
To wyznanie ubrane w formę literackiego eseju, podręcznik pisany własnymi błędami i doświadczeniem. Trudno w końcu uwierzyć, że pisząc o natchnieniu, warsztacie, tęsknocie do czytelnika i lęku przed nim, Parandowski nie mówił o własnych męczarniach i radościach. Że przestrzegając przyszłych pisarzy, nie żałował swoich błędów, ani nie był dumny z rad, do których samemu udawało mu się stosować. Ale w przypadku dedykacji, od której zaczyna się „Alchemia słowa", działa to w drugą stronę – akurat tu wyznanie jest praktyczną poradą, a nie na odwrót.
Chyba tylko w ten sposób Parandowski mógł przekonująco powiedzieć o czymś, bez czego nie ma mowy o jakiejkolwiek poważnej twórczości. O wierności. O kluczowych, ale krótkich momentach olśnień łowionych w lata długiego trwania. O powołaniu, które – tak jak uczucie – żeby się spełnić i wydać owoce, musi przestrzegać reguł monogamii. Może i nie jest ona gwarantem, ale na pewno warunkiem szczęścia i sukcesu.
Ale to, co dla twórców było cnotą, w przypadku ich wybranek przybierało nieraz rozmiary heroizmu. Bo też życie pisarskich WAGS (wives and girlfriends – red.) jest smutną parodią losu żon i dziewczyn piłkarzy. Może i ci ostatni muszą – na co uskarżał się jakiś czas temu Michał Kucharczyk z warszawskiej Legii – pracować w weekendy, ale nawet biorąc pod uwagę nieludzki terminarz rozgrywek, trzeba pamiętać, że ich zawodowa aktywność trwa kilkanaście, w porywach do dwudziestu lat. Jeżeli tylko przez ten czas nie będą przepuszczać całych pensji w galeriach handlowych, czeka ich długa i spokojna emerytura. Na którą nie mają co czekać żony pisarzy, których fizyczna i duchowa nieobecność – nie tylko w weekendy – trwa całe życie. Co gorsza, jakkolwiek byłoby to niesprawiedliwe, siedzenie w bibliotece nie kształtuje sylwetki tak efektownie, jak bieganie po boisku. Więc zamiast przy wysportowanych i zamożnych partnerach wybranki ludzi pióra budzą się obok niezdolnych do zrobienia 20 pompek, znerwicowanych facetów, których wolą nawet nie pytać o wysokość ostatniego honorarium.
Najciekawszą historią literatury byłaby ta napisana właśnie przez te, które oddały jej najwięcej, prawie nic nie dostając w zamian. Jak Zofia Andriejewna Tołstoj sześć razy własnoręcznie przepisująca „Wojnę i pokój" czy Anna Dostojewska, która znosiła wszystkie łajdactwa i szajby swojego męża, powtarzając tylko w kółko cicho i cierpliwie „mój biedny Fiedia" (na tyle cierpliwie, że wydawcy jej dziennika nie mieli wątpliwości, że tak właśnie trzeba go zatytułować). Byłaby to też historia tysiąca i jednego zwątpień, rękopisów w ostatnich chwilach uratowanych przed spaleniem, jak ten „Lolity" wyciągnięty z ognia przez Verę Nabokov czy wyżyn delikatności, na jakie muszą się wspinać pierwsze czytelniczki pisarskich prób ich wybranków.