Ale przecież niedługo potem spotkaliście się w rządzie Suchockiej. Później oboje byliście w rządzie Jerzego Buzka. Jak wtedy wyglądały wasze relacje?
Wtedy to już było: „Ach Joasiu, przecież wiesz, że musiałem". U Kropiwnickiego męczyły mnie jego dwie twarze, a może i więcej. Za to Longin Komołowski, minister pracy w rządzie Buzka, był bardzo miłym szefem. Dawał nam dużo swobody. Za czasów Buzka powołaliśmy powiatowe centra pomocy rodzinie.
Mówiono wtedy, że to było jedyne, co uzasadniało powołanie powiatów, bo zbyt wielu kompetencji im nie przekazano.
Trochę jednak przekazano. A powiatowe centra pomocy rodzinie, choć umieszczone tam trochę na siłę, mają swój dorobek. Z ich powołaniem wiąże się zabawna historia. Na początku to miały być powiatowe zespoły pomocy rodzinie. Pojechałam na spotkanie z pracownikami socjalnymi, napisałam na tablicy nazwę i dopiero wtedy zorientowałam się, że skrót tej nazwy to jest PZPR. Wróciłam szybko do Warszawy, żeby to zmienić.
Odeszła pani z ministerstwa po upadku koalicji AWS–UW?
Nie. Odeszłam wcześniej, a wróciłam tuż przed upadkiem tej koalicji, na prośbę Komołowskiego, żeby pocerować to, co się popruło. Prezydent Aleksander Kwaśniewski zawetował wtedy ustawę o finansowaniu samorządów i mieliśmy strukturę samorządową z przydzielonymi zadaniami, a pieniądze były dzielone centralnie. A więc wszystko było postawione na głowie.
Co się stało, gdy Unia Wolności odeszła z koalicji?
To był bardzo dziwny czas. Zadzwonił do mnie Bronisław Geremek, szef klubu, i powiedział, że mam odchodzić z rządu. To samo usłyszała Irena Dzierzgowska, która pracowała w Ministerstwie Edukacji. Poszłam do premiera Buzka i mówię, że muszę złożyć rezygnację, na co on odpowiedział: „Proszę bardzo, składaj, ale ja jej nie przyjmę do końca kadencji". No więc złożyłam rezygnację, a on jej nie przyjmował, ale przynajmniej raz w miesiącu dzwonił Geremek albo Leszek Balcerowicz i mieli do mnie pretensje.
Dlaczego tak naciskali na tę dymisję?
Bo oni byli bardzo zasadniczy. Nie patrzyli na to, że premier chciał mnie zatrzymać, w dodatku polityka społeczna nigdy nie była dla nich ważna. Wszyscy inni unici odeszli. Dzierzgowskiej też zależało na tym, żeby zostać w ministerstwie, bo pilnowała swojej reformy edukacji. Namówiłyśmy się, że będziemy się podtrzymywać. Gdy Geremek do mnie dzwonił w sprawie dymisji, mówiłam: dobrze, tylko Komołowski jeszcze się nie zgadza, albo: Komołowski wyjechał, albo: Buzek powiedział, że jeszcze muszę dokończy to i to. Ona tak samo. I tak dotrwałyśmy do końca kadencji rządu Buzka, ale nie było to miłe.
To chyba nie pochwalała pani decyzji Balcerowicza o odejściu z rządu?
Nie, ale nie z powodu mojej pracy, lecz dlatego że postawił premiera w bardzo trudnej sytuacji. Jerzy Buzek miał bardzo wiele problemów z AWS i Marianem Krzaklewskim, który mu się wtrącał do rządzenia. Poza tym wiele spraw było niedokończonych. Dlatego bardzo prosił Balcerowicza, żeby został. Balcerowicz się nie zgodził. To było przeciwko Buzkowi – nie w intencjach, ale w skutkach. Balcerowicz był nieprzejednany w uporze. Szkoda mi było Buzka, który był człowiekiem bardzo koncyliacyjnym i świetnie się z nim współpracowało.
Mówiono o nim, że jego największą wadą było przyznawanie racji ostatniemu rozmówcy.
Z tego powodu złościł się na niego Balcerowicz. Ale nie ma ludzi bez wad. Gdyby Jerzy Buzek nie był w trudnej koalicji AWS, w której każdy ciągnął w swoją stronę, wiele zapoczątkowanych przez niego reform wyglądało by inaczej.
Ciekawa jestem, jak pani, który była w lewicowym skrzydle Unii Demokratycznej, zareagowała na pomysł połączenia się waszej partii z liberałami i powołania Unii Wolności?
Miałam ambiwalentne odczucia. Pamiętam, że po wyborach w 1993 r., kiedy liberałowie wypadli z Sejmu, Tadeusz Mazowiecki powiedział, że przegrali wybory młodzi, inteligentni, sprawni ludzie i byłoby ich szkoda. Zapowiedział też, że na następne posiedzenie Rady Krajowej UD przyjdzie z propozycją, żeby się z nimi połączyć. Wtedy Zosia Kuratowska powiedziała: „Nie powinniśmy się na to zgodzić, bo jesteśmy tak różni, że nigdy się nie porozumiemy, a oni nas ograją". Dla mnie jej opinia były wiarygodna, ale zgadzałam się też z Mazowieckim, bo niektórych liberałów ceniłam. W rezultacie wstrzymałam się od głosu. Jednak przeważająca część Rady Krajowej zagłosowała za połączeniem z Kongresem Liberalno-Demokratycznym. I trzeba przyznać, że liberałowie wprowadzili trochę życia do naszego ugrupowania.
Tylko że skończyło się tak, jak przewidziała Kuratowska.
Moim zdaniem stało się tak dlatego, że liderzy Unii Demokratycznej zbyt długo kazali Donaldowi Tuskowi terminować u siebie. Oczywiście powierzali mu stanowiska, np. wicemarszałka Senatu czy Sejmu, ale go nie słuchali. Pamiętam, że podczas zebrań padały takie słowa: „A ty jeszcze, Donald, chcesz coś powiedzieć?". Nie miał szans wyrobić sobie autorytetu wśród dawnej UD i dlatego, gdy stanął do walki z Geremkiem o przywództwo w partii, niewielką różnicą głosów, ale jednak przegrał.
Czy późniejszy rozłam w Unii Wolności, którego dokonał Tusk po przegranej, nie był trochę z waszej winy?
Tak uważam. Trzymanie zdolnego, ambitnego polityka zbyt długo w terminie świadczyło o braku wyobraźni.
A nie żal było pani, że Mazowieckiego zastąpił Balcerowicz na stanowisku szefa Unii Wolności?
Moim zdaniem Mazowiecki przeżył traumę, gdy przegrał ze Stanem Tymińskim w wyborach prezydenckich 1990 r. Przegrana z Leszkiem Balcerowiczem już go tak nie obeszła. On był naprawdę zupełnie wyjątkowym człowiekiem, niepowtarzalnym, bardzo zasadniczym i upartym w sprawach, które uważał za ważne. Ale odnoszę wrażenie, że w pewnym momencie przestał lubić Unię, dlatego ta przegrana z Balcerowiczem nie była dla niego tak straszna, jak sądziła część naszych kolegów. Bardzo go podbudował później prezydent Bronisław Komorowski, oferując mu funkcję doradcy. Prezydent ogromnie liczył się z jego opinią. Uważam, że różne wydarzenia mogłyby się zupełnie inaczej potoczyć, gdyby Mazowiecki żył.
Nawet wynik wyborów prezydenckich w 2015 r. mógłby być inny?
Tak. A na pewno nie byłoby referendum w sprawie okręgów jednomandatowych. Jedno czy dwa słowa Mazowieckiego wyprostowałyby sytuację. Komorowski był bardzo samotny w okresie wyborczym. Szkoda. Bo gdyby nie przegrał, nie byłoby tego wszystkiego, co się teraz dzieje, a z czym nie mogę się pogodzić – z tymi półprawdami, agresją, udawaniem, że jedno się widzi, a czegoś innego nie dostrzega. Nakłada się na to jeszcze całkowity brak kompetencji i pełna ignorancja niektórych wiceministrów w Ministerstwie Rodziny. To bardzo szkodliwe. Nie mogę się z tym pogodzić i mam poczucie, że wszystko, co robiłam, może zostać zmarnowane. Szalenie mnie to przygnębia.
—rozmawiała Eliza OIczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Joanna Staręga-Piasek
Ukończyła Wydział Pedagogiczny UW, ma stopień naukowy doktora. Brała udział w obradach Okrągłego Stołu. W latach 1991–2001 zasiadała w Sejmie. Należała do Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Była wiceministrem pracy w rządach: Mazowieckiego, Bieleckiego, Suchockiej i Buzka. W 2010 r. prezydent Lech Kaczyński powołał ją do Narodowej Rady Rozwoju. W 2011 r. została doradcą społecznym prezydenta Bronisława Komorowskiego.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95