Joanna Staręga-Piasek: Zbyt długo trzymaliśmy Tuska w terminie

Liberałowie na początku lat 90. nie uważali za stosowne zajmować się jakimiś nieudacznikami i przeznaczać na nich pieniądze z budżetu. Gdy wymieniali, co jest do zrobienia, pomoc społeczna zawsze lądowała na końcu - mówi Joanna Staręga-Piasek, była wiceminister pracy.

Publikacja: 27.07.2018 10:00

Joanna Staręga-Piasek: Zbyt długo trzymaliśmy Tuska w terminie

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: Odpowiadała pani za politykę społeczną w rządach: Tadeusza Mazowieckiego, Jana Krzysztofa Bieleckiego, Hanny Suchockiej i Jerzego Buzka. Można powiedzieć, że przecierała pani szlaki i wytyczyła kierunek tej polityki?

Bardzo wysoko oceniam to, co robił Tadeusz Mazowiecki. Nie sposób przekazać kolejnym pokoleniom, które nie żyły w tamtych realiach, ile trzeba było determinacji i wysokiego poziomu państwowości, żeby przeprowadzić reformę Leszka Balcerowicza – zrobić chirurgiczne cięcie, uzdrowić gospodarkę i złotówkę, nie oglądając się na sprawy drugorzędne.

Co to były te sprawy drugorzędne? Społeczne koszta transformacji?

Oczywiście. Bezrobocie, zdrowie, edukacja, pomoc społeczna – to wszystko dla Balcerowicza były sprawy drugorzędne. Na szczęście byliśmy trochę przygotowani do rozwiązywania problemów w tych obszarach, m.in. dzięki pracy w podstolikach Okrągłego Stołu.

Kto panią zaprosił do rządu Mazowieckiego?

Zaprosił to za dużo powiedziane. Jacek Kuroń, z którym znaliśmy się z Żoliborza i obracaliśmy się w zbliżonym towarzystwie, powiedział do mnie: zostaniesz wiceministrem pracy i musisz coś zrobić z tymi biedakami, bo Balcerowicz im specjalnie nie pomoże.

Biedakami, czyli ludźmi, którzy nie potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości?

No tak. Kuroń osobiście zaangażował się w operację przejmowania pomocy społecznej od Ministerstwa Zdrowia. Oczarował ówczesną wiceminister zdrowia Krystynę Sienkiewicz, pielęgniarkę, przekonując, że pozbędzie się kłopotu. I ona bez walki oddała ten kawałek swoich kompetencji. Kuroń potrafił też niesamowicie podbudować pracowników pomocy społecznej. Z reguły to były młode dziewczyny, które często zapraszałam do Ministerstwa Pracy na spotkania. Wtedy przychodził Kuroń z pękiem róż i mówił: „Zanim Joasia będzie z wami rozmawiać, to ja chcę wam podziękować za pracę". I rozdawał każdej pani różę, po czym znikał, ale te dziewczyny już zupełnie inaczej odbierały moje słowa. Z pomocą społeczną związana jest jeszcze jedna historia – udało mi się namówić premiera Mazowieckiego, by napisał specyficzne pismo do przewodniczących rad narodowych: proszę i polecam utworzenie ośrodków pomocy społecznej w każdej gminie.

Dlaczego było specyficzne?

Bo nie uchwaliliśmy jeszcze ustawy o pomocy społecznej, a więc nie było podstawy prawnej, by takie ośrodki tworzyć. Zależało nam na tym, by jeszcze przed pierwszymi wyborami samorządowymi, które odbyły się w maju 1990 r., wprowadzić struktury pomocy społecznej do ówczesnych rad narodowych. A ustawa o pomocy społecznej została uchwalona dopiero w listopadzie 1990 r. Po tym liście rozległy się głosy pryncypialnych prawników: „Co to znaczy, że »premier prosi i poleca«?". Ale 80 proc. rad narodowych wykonało prośbę i ośrodki pomocy społecznej powstały. A gdy ustawa o pomocy społecznej weszła w życie, po prostu zatwierdziła stan faktyczny.

Leszek Balcerowicz nie był przeciwny tej ustawie?

Największym przeciwnikiem był Jerzy Regulski. Uważał, że jego ustawa o samorządach jest święta i nie można dokonywać w niej zmian. A ja chciałam ośrodki pomocy społecznej usytuować w gminach, czyli najniżej, jak można było. Gdy prezentowałem moją ustawę na posiedzeniu Rady Ministrów, Regulski się zdenerwował i zaczął protestować: „Proszę nie mieszać mi w ustawie, to ma być samorząd, a nie pomoc społeczna". Zdenerwowana zadzwoniłam do Jacka Kuronia, żeby przyszedł, bo moje racjonalne argumenty nie wystarczają. Kuroń przyszedł na posiedzenie rządu i dopiero wtedy przyjęto ustawę.

A co na to Balcerowicz?

Miał świadomość kosztów społecznych swoich reform. Nie chciał się im kłaniać, ale wiedział, że są. Nie robił nam problemów np. przy przyjmowaniu w grudniu 1989 r. ustawy o bezrobociu. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej bezrobotni byli karani za uchylanie się od pracy. Piętnowało się ich. A my przestaliśmy ich traktować jak bumelantów, a zaczęliśmy jak osoby znajdujące się w trudnym położeniu życiowym i jeszcze przyznaliśmy im zasiłki. To była rewolucja w podejściu do tych ludzi. Problem bezrobotnych Balcerowicz rozumiał, bo wiedział, że nie mieli pracy i nie mogli jej znaleźć. Z pomocą społeczną faktycznie było gorzej. W tym względzie on stawiał większy opór, ale przyjmował do wiadomości argument, że jeżeli chce, aby jego reformy się powiodły, to pomoc społeczna jest konieczna.

A nie miała pani wrażenia, że ta cała pomoc społeczna to było pudrowanie gangreny? Już pod koniec 1990 r. zakłady masowo upadały, bezrobocie rosło lawinowo, a środki finansowe na pomoc społeczną były zapewne mizerne.

Zależy, z jakiego poziomu się na to patrzyło. Z poziomu centralnego mieliśmy do czynienia z dużymi liczbami. Ale z poziomu gminy to było kilkanaście czy kilkadziesiąt rodzin w dramatycznej sytuacji, którym trzeba było pomóc. Dlatego chciałam, żeby pomoc społeczna zeszła do gmin. A wie pani, że ustawa o pomocy społecznej została uchwalona jednogłośnie? Dzisiaj to nie do pomyślenia. Jestem przerażona obecnym procedowaniem w Sejmie. Za moich czasów można było z Anną Bańkowską z SLD przygotować ustawę emerytalną, bo ona się na tym dobrze znała. Pamiętam, że miała zwyczaj robić taki wtręt: „Rozmawiałam z moją sąsiadką, która jest właśnie w takiej sytuacji i ona powiedziała, że to jest źle, to jest źle i jeszcze to". Później wszyscy podśmiewaliśmy się z tej sąsiadki, ale ponieważ to były przykłady z życia, wszyscy od razu inaczej jej słuchali. Zresztą lata 90. mimo różnic ideowych były okresem dobrej współpracy na poziomie merytorycznym.

Trochę chyba idealizuje pani tamte czasy. Pamiętam, jak poseł SLD Maciej Manicki usiłował storpedować zmiany w podatkach za czasów rządu AWS–UW, zarzucając Sejm setkami poprawek.

Ale gdy siadaliśmy w komisji sejmowej do pracy nad ustawą, np. o pomocy społecznej czy niepełnosprawnych, to i Jolanta Banach, i Anna Bańkowska z SLD, i obecny wiceminister pracy Stanisław Szwed skupialiśmy się na meritum i zapominaliśmy, że to jest pomysł SLD-owski albo AWS-owski. Co prawda, przy głosowaniu sobie o tym przypominaliśmy i choć ustawa była dobrze napisana, to Jola Banach mówiła: „Wybacz, ale my tego nie poprzemy, bo to jest wasz projekt. Zginiemy, jeżeli zaczniemy popierać wasz rząd". Nie miałam do niej pretensji. Po prostu były dwie relacje – merytoryczna i polityczna.

Jakim ministrem był Jacek Kuroń?

W rządzie Tadeusza Mazowieckiego był ministrem na czasy rewolucyjne. Zarażał wszystkich swoim entuzjazmem i poczuciem ważności tego, co robiliśmy. Odwoływał się do przyzwoitości ludzi. W rządzie Hanny Suchockiej Kuroń już trochę był wypalony, słabszy, może gorzej się czuł i mniej się angażował. Ale szefem zawsze był fantastycznym. Oczywiście Mazowiecki doskonale rozumiał wagę tego, co robiliśmy. Suchocka była mniej empatyczna, być może dlatego, że miała inną optykę. Ona miała zwyczaj, że raz na kilka miesięcy zapraszała do hotelu na Parkowej kobiety z rządu. Jadłyśmy ciastka, piłyśmy herbatę i wyrzucałyśmy z siebie, co nam leżało na sercu. Kiedyś bardzo spierałyśmy się z nią o sytuację nauczycieli.

O co poszło?

Nauczyciele zorganizowali protest płacowy. Wtedy płace budżetówki były przez jakiś czas zamrożone. Uważałam, że nauczyciele nie mogą przerwać strajku, jeżeli nic nie wywalczą, bo stracą autorytet w oczach rodziców i dzieci. To był czas, kiedy rodzice zaczęli dowozić dzieci na lekcje samochodami, używanymi, ale zawsze, dzieci jadały banany na drugie śniadanie, a wtedy banany nie były tańsze od kartofli... A tymczasem nauczyciel z pochlapanymi butami dojeżdżał do pracy autobusem i nie mógł swoim dzieciom kupić bananów. Suchocka tego nie rozumiała.

A jak było za czasów rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego?

Wtedy pojawił się Michał Boni, z którym dobrze mi się pracowało. Nadal utrzymywał parasol nad sprawami, którymi się zajmowałam, i pomocą społeczną. Wtedy też krótko byłam pełnomocnikiem ds. osób niepełnosprawnych i z moich doświadczeń urodziła się Karta praw osób niepełnosprawnych. Ale wtedy też zobaczyłam dramatyczny poziom kształcenia i wykształcenia niepełnosprawnych. Udało mi się, z ogromnymi trudnościami, uruchomić w moim okręgu wyborczym, czyli w Koninie, jedną klasę integracyjną w szkole podstawowej. Ale opór rodziców i nauczycieli był ogromny. Szkoła była nastawiona na jak najszybsze wypchnięcie niepełnosprawnego dziecka. Na poziomie państwowym nie było lepiej – pamiętam ogromną awanturę z Leszkiem Balcerowiczem, żeby urzędy publiczne zatrudniały osoby niepełnosprawne albo płaciły na PFRON. Mówił, że zrobimy to, jak będziemy mieli pieniądze, a oczywiście nigdy tych pieniędzy nie było.

Klimat dla pomocy społecznej nie był wtedy chyba najlepszy?

Gdyby nie Boni, to za rządu Bieleckiego klimat dla pomocy społecznej byłby straszny. Liberałowie nie uważali za stosowne zajmować się jakimiś nieudacznikami i przeznaczać na nich pieniądze z budżetu. Gdy wymieniali, co jest do zrobienia, pomoc społeczna zawsze lądowała na końcu. Ja w takich sytuacjach mówiłam, że zdrowie jest na literę z i to ono powinno być na końcu, a pomoc społeczna trochę wyżej.

A jak było w rządzie Jana Olszewskiego?

Jerzy Kropiwnicki, ówczesny minister pracy, wyrzucił mnie po dwóch miesiącach. Zaczął od tego, że nie wolno w ministerstwie nosić sukienek przed kolana. Ja akurat takich nie nosiłam.

To był jego główny problem?

On po prostu nie lubił kobiet i nie umiał z nimi rozmawiać. Jako wiceminister każdemu nowemu szefowi resortu przekazywałam rejestr aktualnych spraw – co jest ważne, na co należy uważać itd. Kropiwnicki nie dość, że nie wziął tego rejestru, to jeszcze powiedział, że ma własny rozum i wie, co ma robić. Poza tym nie znosił Kuronia i Unii Demokratycznej. Sam fakt, że byłam od Kuronia, stawiał mnie na straconej pozycji. Był typem ZChN-owca, w którym zalegały pokłady nielubienia ludzi. Na samym początku jego urzędowania wybrała się do niego grupa pracowników socjalnych, żeby mu wytłumaczyć, iż pomoc społeczna nie jest ważną politycznie sprawą, że mają komfort współpracy ze mną i bardzo proszą, żeby to zachować. Przyszli do mnie po tej rozmowie z bardzo niewyraźnymi minami i nie chcieli powiedzieć, jak zostali potraktowani, ale stwierdzili, że szybko do siebie nie dojdą. Parę dni później zostałam zdymisjonowana. Byłam tak zbulwersowana, że podarłam przy Kropiwnickim podziękowania za pracę, które dostaje się od każdego ministra.

To w niemiłej atmosferze się rozstaliście.

Bardzo. Psychicznie to odcierpiałam.

Ale przecież niedługo potem spotkaliście się w rządzie Suchockiej. Później oboje byliście w rządzie Jerzego Buzka. Jak wtedy wyglądały wasze relacje?

Wtedy to już było: „Ach Joasiu, przecież wiesz, że musiałem". U Kropiwnickiego męczyły mnie jego dwie twarze, a może i więcej. Za to Longin Komołowski, minister pracy w rządzie Buzka, był bardzo miłym szefem. Dawał nam dużo swobody. Za czasów Buzka powołaliśmy powiatowe centra pomocy rodzinie.

Mówiono wtedy, że to było jedyne, co uzasadniało powołanie powiatów, bo zbyt wielu kompetencji im nie przekazano.

Trochę jednak przekazano. A powiatowe centra pomocy rodzinie, choć umieszczone tam trochę na siłę, mają swój dorobek. Z ich powołaniem wiąże się zabawna historia. Na początku to miały być powiatowe zespoły pomocy rodzinie. Pojechałam na spotkanie z pracownikami socjalnymi, napisałam na tablicy nazwę i dopiero wtedy zorientowałam się, że skrót tej nazwy to jest PZPR. Wróciłam szybko do Warszawy, żeby to zmienić.

Odeszła pani z ministerstwa po upadku koalicji AWS–UW?

Nie. Odeszłam wcześniej, a wróciłam tuż przed upadkiem tej koalicji, na prośbę Komołowskiego, żeby pocerować to, co się popruło. Prezydent Aleksander Kwaśniewski zawetował wtedy ustawę o finansowaniu samorządów i mieliśmy strukturę samorządową z przydzielonymi zadaniami, a pieniądze były dzielone centralnie. A więc wszystko było postawione na głowie.

Co się stało, gdy Unia Wolności odeszła z koalicji?

To był bardzo dziwny czas. Zadzwonił do mnie Bronisław Geremek, szef klubu, i powiedział, że mam odchodzić z rządu. To samo usłyszała Irena Dzierzgowska, która pracowała w Ministerstwie Edukacji. Poszłam do premiera Buzka i mówię, że muszę złożyć rezygnację, na co on odpowiedział: „Proszę bardzo, składaj, ale ja jej nie przyjmę do końca kadencji". No więc złożyłam rezygnację, a on jej nie przyjmował, ale przynajmniej raz w miesiącu dzwonił Geremek albo Leszek Balcerowicz i mieli do mnie pretensje.

Dlaczego tak naciskali na tę dymisję?

Bo oni byli bardzo zasadniczy. Nie patrzyli na to, że premier chciał mnie zatrzymać, w dodatku polityka społeczna nigdy nie była dla nich ważna. Wszyscy inni unici odeszli. Dzierzgowskiej też zależało na tym, żeby zostać w ministerstwie, bo pilnowała swojej reformy edukacji. Namówiłyśmy się, że będziemy się podtrzymywać. Gdy Geremek do mnie dzwonił w sprawie dymisji, mówiłam: dobrze, tylko Komołowski jeszcze się nie zgadza, albo: Komołowski wyjechał, albo: Buzek powiedział, że jeszcze muszę dokończy to i to. Ona tak samo. I tak dotrwałyśmy do końca kadencji rządu Buzka, ale nie było to miłe.

To chyba nie pochwalała pani decyzji Balcerowicza o odejściu z rządu?

Nie, ale nie z powodu mojej pracy, lecz dlatego że postawił premiera w bardzo trudnej sytuacji. Jerzy Buzek miał bardzo wiele problemów z AWS i Marianem Krzaklewskim, który mu się wtrącał do rządzenia. Poza tym wiele spraw było niedokończonych. Dlatego bardzo prosił Balcerowicza, żeby został. Balcerowicz się nie zgodził. To było przeciwko Buzkowi – nie w intencjach, ale w skutkach. Balcerowicz był nieprzejednany w uporze. Szkoda mi było Buzka, który był człowiekiem bardzo koncyliacyjnym i świetnie się z nim współpracowało.

Mówiono o nim, że jego największą wadą było przyznawanie racji ostatniemu rozmówcy.

Z tego powodu złościł się na niego Balcerowicz. Ale nie ma ludzi bez wad. Gdyby Jerzy Buzek nie był w trudnej koalicji AWS, w której każdy ciągnął w swoją stronę, wiele zapoczątkowanych przez niego reform wyglądało by inaczej.

Ciekawa jestem, jak pani, który była w lewicowym skrzydle Unii Demokratycznej, zareagowała na pomysł połączenia się waszej partii z liberałami i powołania Unii Wolności?

Miałam ambiwalentne odczucia. Pamiętam, że po wyborach w 1993 r., kiedy liberałowie wypadli z Sejmu, Tadeusz Mazowiecki powiedział, że przegrali wybory młodzi, inteligentni, sprawni ludzie i byłoby ich szkoda. Zapowiedział też, że na następne posiedzenie Rady Krajowej UD przyjdzie z propozycją, żeby się z nimi połączyć. Wtedy Zosia Kuratowska powiedziała: „Nie powinniśmy się na to zgodzić, bo jesteśmy tak różni, że nigdy się nie porozumiemy, a oni nas ograją". Dla mnie jej opinia były wiarygodna, ale zgadzałam się też z Mazowieckim, bo niektórych liberałów ceniłam. W rezultacie wstrzymałam się od głosu. Jednak przeważająca część Rady Krajowej zagłosowała za połączeniem z Kongresem Liberalno-Demokratycznym. I trzeba przyznać, że liberałowie wprowadzili trochę życia do naszego ugrupowania.

Tylko że skończyło się tak, jak przewidziała Kuratowska.

Moim zdaniem stało się tak dlatego, że liderzy Unii Demokratycznej zbyt długo kazali Donaldowi Tuskowi terminować u siebie. Oczywiście powierzali mu stanowiska, np. wicemarszałka Senatu czy Sejmu, ale go nie słuchali. Pamiętam, że podczas zebrań padały takie słowa: „A ty jeszcze, Donald, chcesz coś powiedzieć?". Nie miał szans wyrobić sobie autorytetu wśród dawnej UD i dlatego, gdy stanął do walki z Geremkiem o przywództwo w partii, niewielką różnicą głosów, ale jednak przegrał.

Czy późniejszy rozłam w Unii Wolności, którego dokonał Tusk po przegranej, nie był trochę z waszej winy?

Tak uważam. Trzymanie zdolnego, ambitnego polityka zbyt długo w terminie świadczyło o braku wyobraźni.

A nie żal było pani, że Mazowieckiego zastąpił Balcerowicz na stanowisku szefa Unii Wolności?

Moim zdaniem Mazowiecki przeżył traumę, gdy przegrał ze Stanem Tymińskim w wyborach prezydenckich 1990 r. Przegrana z Leszkiem Balcerowiczem już go tak nie obeszła. On był naprawdę zupełnie wyjątkowym człowiekiem, niepowtarzalnym, bardzo zasadniczym i upartym w sprawach, które uważał za ważne. Ale odnoszę wrażenie, że w pewnym momencie przestał lubić Unię, dlatego ta przegrana z Balcerowiczem nie była dla niego tak straszna, jak sądziła część naszych kolegów. Bardzo go podbudował później prezydent Bronisław Komorowski, oferując mu funkcję doradcy. Prezydent ogromnie liczył się z jego opinią. Uważam, że różne wydarzenia mogłyby się zupełnie inaczej potoczyć, gdyby Mazowiecki żył.

Nawet wynik wyborów prezydenckich w 2015 r. mógłby być inny?

Tak. A na pewno nie byłoby referendum w sprawie okręgów jednomandatowych. Jedno czy dwa słowa Mazowieckiego wyprostowałyby sytuację. Komorowski był bardzo samotny w okresie wyborczym. Szkoda. Bo gdyby nie przegrał, nie byłoby tego wszystkiego, co się teraz dzieje, a z czym nie mogę się pogodzić – z tymi półprawdami, agresją, udawaniem, że jedno się widzi, a czegoś innego nie dostrzega. Nakłada się na to jeszcze całkowity brak kompetencji i pełna ignorancja niektórych wiceministrów w Ministerstwie Rodziny. To bardzo szkodliwe. Nie mogę się z tym pogodzić i mam poczucie, że wszystko, co robiłam, może zostać zmarnowane. Szalenie mnie to przygnębia.

—rozmawiała Eliza OIczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Joanna Staręga-Piasek

Ukończyła Wydział Pedagogiczny UW, ma stopień naukowy doktora. Brała udział w obradach Okrągłego Stołu. W latach 1991–2001 zasiadała w Sejmie. Należała do Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Była wiceministrem pracy w rządach: Mazowieckiego, Bieleckiego, Suchockiej i Buzka. W 2010 r. prezydent Lech Kaczyński powołał ją do Narodowej Rady Rozwoju. W 2011 r. została doradcą społecznym prezydenta Bronisława Komorowskiego.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Odpowiadała pani za politykę społeczną w rządach: Tadeusza Mazowieckiego, Jana Krzysztofa Bieleckiego, Hanny Suchockiej i Jerzego Buzka. Można powiedzieć, że przecierała pani szlaki i wytyczyła kierunek tej polityki?

Bardzo wysoko oceniam to, co robił Tadeusz Mazowiecki. Nie sposób przekazać kolejnym pokoleniom, które nie żyły w tamtych realiach, ile trzeba było determinacji i wysokiego poziomu państwowości, żeby przeprowadzić reformę Leszka Balcerowicza – zrobić chirurgiczne cięcie, uzdrowić gospodarkę i złotówkę, nie oglądając się na sprawy drugorzędne.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Żadnych czułych gestów