Trudno opisać tak wielką eksplozję, zwłaszcza gdy było się tylko 400 metrów od niej i patrzyło wprost na nią. Dostrzegłem tylko, że wszyscy w moim polu widzenia dziwnie się skulili, jakby poraziły ich sam blask i fala gorąca. I chyba tak było, bo przez dłuższą chwilę nic więcej do nas nie dotarło. Ale nie odwróciłem spojrzenia, chciałem widzieć.
Fala uderzeniowa gnała w naszą stronę, niosąc ze sobą pył i różne śmieci. Wraz z nią dotarł huk, jakby piorun strzelił mnie w głowę. Puchnąca kula ognia dosięgła nieba. Podmuch uniósł mnie z dachu na jakieś sześć cali i cisnął z powrotem tam, gdzie wcześniej leżałem. Mimochodem pomyślałem, że szczęśliwie wybraliśmy dom z glinianych cegieł, a nie nowocześniejszy, z żużlobetonowych pustaków. Tradycyjne cegły są zdumiewająco odporne na ostrzał i fale uderzeniowe, takie pustaki zaś łatwo pękają. Gdyby ściany pod nami były właśnie z nich, zapewne runęlibyśmy z całym dachem na ziemię.
W końcu huk rozszedł się w oddali i wszyscy wrzasnęliśmy z radości. Udało się. Żyliśmy. Drań chciał nas zabić, ale sam zginął.
Zaraz potem znów się skuliliśmy, bo z nieba zaczęły spadać duże kęsy metalu.
Gdy żelazny deszcz przeszedł, wreszcie wyprostowałem głowę i w tej samej chwili zaczęła się następna atrakcja. Gdzieś z tyłu dobiegło mnie wycie samochodowego silnika. Obróciłem się i ujrzałem, jak kilkaset metrów od nas jakiś hummer YPG w zupełnie niekontrolowany sposób zjeżdża na pobocze. Niewiele brakowało, żeby się nakrył kołami. Chwilę później wysiadł z niego kierowca i ku swojej radości przekonałem się, że to mój stary przyjaciel Del Gesh. Jechał akurat w stronę naszych pozycji i bacznie się rozglądał, uprzedzony o wizycie tamtego zamachowca. Gdy usłyszał palbę, aż podskoczył wraz z pasażerami. Eksplozja przed przednią szybą całkiem go zaskoczyła i w pierwszej chwili pomyślał, że ktoś odpalił w Syrii atomówkę. Machinalnie szarpnął kierownicę i wóz wypadł z drogi. (...)
Jedyny ruchomy cel
Następnego dnia wraz z moim dowódcą, który oddał popisowy strzał, zostaliśmy przeniesieni na sąsiednią pozycję. Niedaleko stanowiska, które wtedy zajmował, zleciał z nieba wielki poskręcany kawał blachy, grubej chyba na 15 milimetrów. Zaraz po wybuchu było groźnie, bo szczątki pojazdu spadały z dużym rozrzutem. Potem widziałem więcej podobnych eksplozji i niektóre z tych odłamków były całkiem pokaźne. Ten się nie zmarnował. Zrobiliśmy z niego osłonę pozycji z widokiem na miasto. Inna sprawa, że prawie do nas nie strzelano, patrzyliśmy więc sobie, jak nasze „duszki" prowadzą ogień w stronę budynków.
Wspomniałem już, że te samoróbki były wytwarzane w dużym wyborze kalibrów, ale warto też wspomnieć o sposobie ich użycia. Strzelcy zawsze starają się prowadzić z nich ogień pojedynczy, gdyż konstruując tę broń, nacisk położono na celność, a nie szybkostrzelność. Zawsze pilnie obserwuje się wtedy miejsce upadku pocisku, aby móc wprowadzić odpowiednią korektę. „Duszki" są przeróbkami wukaemów przeciwlotniczych, jednak bardzo dobrze się sprawdzają w wojnie, jaką tam prowadziliśmy. Często okazywały się lepsze niż rasowe wielkokalibrowe karabiny snajperskie, które miała organizacja, ale brakowało wyszkolonych ludzi do ich obsługi albo odpowiedniej amunicji.
Przez pierwszy tydzień kampania przebiegała bez większych przeszkód, ale nie równało się to pokonaniu Państwa Islamskiego, o czym przekonywaliśmy się co rusz w różnych wioskach i osadach, czasem liczących tylko kilkanaście domów. ISIS zostawiało tam stanowiska z kilkoma bojownikami, którzy zamierzali zginąć w ich obronie. Sądząc po pismach i książkach, które tam znajdywaliśmy, spora część tych ludzi musiała być rosyjskojęzyczna. Właśnie w jednym z takich miejsc zginął John. Należało się też liczyć z możliwością wejścia na minę lub pułapkę saperską, do czego dochodził regularny ogień z moździerzy i wyrzutni rakiet. Dwa dni z rzędu byłem pod ostrzałem moździerzy kalibru 120 mm, a ich pociski padały niepokojąco blisko. W pewnej chwili, gdy kuliłem się za jakimś budynkiem, czekając na rozkaz do ataku, pocisk rozerwał się tuż za węgłem. Dom, także z glinianych cegieł, zatrzymał podmuch i odłamki, ale i tak solidnie dzwoniło mi w uszach. Nazajutrz zająłem stanowisko pod tym samym budynkiem, tylko z drugiej strony, gdzie mogłem podziwiać wbite w mur odłamki. Tym razem pocisk spadł dokładnie tam, gdzie byłem poprzedniego dnia! Nie wiem, czy ktoś mnie tam chronił, czy raczej próbował się mnie pozbyć.
Gdy w końcu nadeszły nowe rozkazy, wraz z jeszcze jednym snajperem otrzymałem zadanie wsparcia pewnego taboru, który znalazł się w tarapatach. Kilometr dalej, we wsi, którą właśnie zajął, trafił pod ciężki ostrzał przeciwnika z sąsiedniej miejscowości. Aby tam się dostać, musieliśmy pokonać spory kawał drogi biegnącej otwartym terenem pomiędzy pustymi już polami. Tu i ówdzie stały budynki gospodarskie, w których także ktoś mógł się kryć. Wyglądało na to, że będziemy jedynym ruchomym punktem w tej okolicy, czyli takim, który nieuchronnie ściąga na siebie uwagę. Nakazano nam zatem szybko się ruszać i nie przystawać.
Wyruszyliśmy z przewodnikiem. Przyjechałem do Syrii w całkiem dobrej kondycji, lecz kilka miesięcy bezczynności i braku regularnych treningów zrobiło swoje. Nie biegło mi się najlepiej. Sytuację dodatkowo utrudniało to, że niosłem dragunowa, kałasznikowa, setki sztuk amunicji do obu karabinów i jeszcze granaty. Moi towarzysze byli w równie kiepskiej formie i po 600 metrach zwolniliśmy ze sprintu do marszu. Wszyscy z trudem łapaliśmy oddech. Oczywiście właśnie wtedy jakiś wielkokalibrowy karabin maszynowy zaczął uprzykrzać nam życie.
Pocisk 12,7 mm to nie byle co, zwłaszcza gdy jest smugowy i przemyka ci tuż obok głowy. Ma też jednak dar błyskawicznego poprawiania formy, więc chwilę potem znowu biegliśmy, tym razem pochyleni. Strzelec mierzył zbyt wysoko i pociski przelatywały nad nami, ale wkrótce zyskał naśladowców. Chyba wszyscy bojownicy ISIS w promieniu dwóch kilometrów otworzyli do nas ogień ze wszystkiego, co mieli pod ręką. Gdy tak gnaliśmy, co rusz coś śmigało z gwizdem tuż obok nas, czasem rykoszetując, czasem siejąc kamiennymi odłamkami. Doprawdy nie rozumiem, jakim sposobem nikt z nas nie został trafiony, choć przyznaję, że potem wydłubałem z dłoni i nóg sporo takich skalnych drobin.
W końcu zdyszani wpadliśmy do wioski i schowaliśmy się za wałem ziemnym, który został usypany w poprzek drogi. Strzelec, który wszczął całą tę awanturę, nie miał ochoty odpuścić i wciąż dziabał ziemię pociskami. Leżałem na plecach i co rusz obrywałem grudami ziemi, zakryłem więc celownik dłonią, żeby go ochronić. Udało się nam i mogłem spokojnie zaczekać, aż przeciwnik wyładuje złość. Ułożyłem więc wygodnie głowę i odpoczywałem. Mój towarzysz spojrzał na mnie.
– Tylko się nie wychylaj, Botan – powiedział.
Nie mogłem się nie zaśmiać.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95