Po 46 latach amerykańsko-chińskiej współpracy gospodarczej Donald Trump rozpoczął pierwszą wojnę handlową z Państwem Środka. To największy zwrot w polityce Ameryki wobec Chin od wizyty Richarda Nixona w Pekinie w 1972 r.
Formalnie poszło o nadmierny deficyt w wymianie towarowej, jednak tak naprawdę chodzi o coś znacznie ważniejszego: powstrzymanie Chin przed zajęciem miejsca Ameryki jako światowego supermocarstwa nie tylko w gospodarce, ale także w obronności, technologiach i wszystkich innych obszarach ważnych dla równowagi geopolitycznej. I nawet gdyby w Białym Domu urzędowała Hillary Clinton, a nie Donald Trump, do konfrontacji z Chinami i tak by doszło. I będzie ona trwała, nawet jeśli obecny prezydent przegra walkę o reelekcję w 2020 r.
Pekin to groźny przeciwnik. Teoretycznie Trump ma w tej rozgrywce mocniejsze karty: wciąż jeszcze większą gospodarkę, sieć potężniejszych sojuszników, nieporównanie większy potencjał wojskowy i technologiczny. Ale od wizyty Nixona Ameryka tak bardzo uzależniła się od taniego importu chińskich produktów i finansowania przez Pekin amerykańskiego stylu życia ponad stan, że jest jej niezwykle trudno z dnia na dzień to zmienić.
Aby zostać ponownie wybrany na prezydenta, Trump musi uwzględnić naciski amerykańskich koncernów, które zainwestowały w Chinach. A także swoich wyborców, którzy źle przyjmą podwyżkę cen w lokalnym Wal-Marcie spowodowaną wojną handlową, która zapewne niewiele ich obchodzi.
Trump może więc uzyskać od Chin znacznie mniej, niż chciałby. Chińczycy kupią trochę więcej amerykańskich samolotów, skroplonego gazu i soi, powstrzymają się także od dewaluacji juana, ale na radykalne reformy zapewniające równe warunki działania zagranicznych inwestorów i chińskich firm już nie pójdą.