Nie dość, że było to pierwsze zwycięstwo z tym rywalem, od kiedy w roku 1933 przegraliśmy w Berlinie 0:1, to w dodatku pierwszy raz pokonaliśmy aktualnego mistrza świata w meczu o punkty.

Niemcy byli faworytami, marnowali jednak wiele sytuacji. Polacy mieli ich mniej, ale okazali się skuteczniejsi. Kilka minut po przerwie Arkadiusz Milik wykorzystał podanie Łukasza Piszczka i zdobył głową prowadzenie.

Niemcy zaatakowali ze wzmożoną siłą. Ostatnie minuty, kiedy zwykle strzelają decydujące bramki („grają wszyscy, a na końcu i tak zwyciężają Niemcy"), publiczność oglądała, stojąc. I znów stało się coś, czego jeszcze żaden stadion w Polsce nie widział. Robert Lewandowski ograł dwóch obrońców, podał piłkę do Sebastiana Mili, który strzelił drugą bramkę.

To zwycięstwo odmieniło polską piłkę. Pokonaliśmy drużynę, która trzy miesiące wcześniej rozbiła na mundialu Brazylię 7:1. Przekroczona została bariera niemożności. Polska nie przegrała dziesięciu kolejnych meczów, awansowała do finałów mistrzostw Europy, w których dotarła do ćwierćfinału, a odpadła dopiero rzutami karnymi z późniejszym mistrzem.

Pechowa szatnia na Stadionie Narodowym stała się szczęśliwa, przestano mówić o klątwie towarzyszącej nam zwykle w spotkaniach z Niemcami (lód, zalane wodą boisko, gole tracone w ostatnich sekundach). Pozbyliśmy się kompleksów i niezależnie od tego, co się stało na mundialu w Rosji, one raczej już nie wrócą.