Samo przypomnienie nie powinno budzić wątpliwości – pamięć ludzka bywa przecież zawodna. Prośby o informację na temat przebiegu obchodów też nie ma się co czepiać – być może resort chce po prostu zrobić swoiste kalendarium uroczystości w Polsce i na świecie. I choć oprawa religijna wydarzenia kontrowersji raczej nie budzi, to wzbudzają je propozycje filmów, jakie nasi dyplomaci mieliby pokazać zagranicznej publiczności.

„Smoleńsk" Antoniego Krauzego wysokim poziomem artystycznym nie grzeszy i choć zmusza widza do refleksji, to jednak finałowa scena nie pozostawia wątpliwości co do tego, co stało się na pokładzie samolotu. „W imię honoru" Anity Gargas jest dokumentem o żonach generałów, którzy zginęli w Smoleńsku. Jest filmem jednostronnym, który nie pozostawia miejsca na żadne spekulacje. Ale... innych filmów na ten temat po prostu nie ma. Choć, przepraszam, są jeszcze dwie części „Anatomii upadku" (reż. Anita Gargas), są dwa dokumenty Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej („Mgła" i „Pogarda") oraz dokument Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego „Solidarni 2010". Wszystkie jednak utrzymane mniej więcej w tym samym tonie. Jednym się podobają, inni reagują na nie z obrzydzeniem.

Teoretycznie powinniśmy przywyknąć do tego, że partia rządząca chce narzucić swój sposób postrzegania wydarzeń z kwietnia 2010 roku. Zwłaszcza że poprzednicy do pamięci o ofiarach katastrofy stosunek mieli raczej neutralny, a niekiedy lekceważący. Dobitnym tego przykładem jest choćby warszawska wojna o pomniki, w której PiS ostatecznie musiało się uciec do fortelu, by zacząć je stawiać. Z drugiej strony to PiS jest organizatorem miesięcznic smoleńskich, które z uporem nazywa uroczystością religijną, a które kończą się partyjnym wiecem. To Jarosław Kaczyński ma dziś w ręku wszystkie narzędzia potrzebne, by wyciszyć emocje wokół Smoleńska. Nie sztuką jest dzielić, sztuką jest łączyć.