Berlinale 2016: Filmy "Listy z wojny" i "Alone in Berlin"

Na ekrany stale wracają echa wojen. Jak wielkie przestrogi. Berliński konkurs przyniósł ostatnio dwa filmy z wojną w tle. Ich twórcy starają się patrzeć na wojenne traumy z perspektywy zwyczajnych ludzi. Z różnym skutkiem.

Aktualizacja: 18.02.2016 06:49 Publikacja: 18.02.2016 06:37

Berlinale 2016: Filmy "Listy z wojny" i "Alone in Berlin"

Foto: YouTube

W „Listach z wojny” („Letters from War”) Ivo Ferreira cofa się do lat wojny kolonialnej w Angoli. Młody portugalski lekarz na początku lat 70. poprzedniego wieku zostaje wysłany na front. Stamtąd pisze listy do żony, która spodziewa się ich pierwszego dziecka. Te listy są zapisem wielkiej miłości, bólu rozłąki, żalu mężczyzny, który nie może uczestniczyć w narodzinach swojej córki.  Czarno-białe zdjęcia, głos kobiety, która czyta korespondencję męża. To mogłoby się wydawać monotonne. A jednak „Listy z wojny” wciągają. Pokazują człowieka, którego historia odrywa od jego życia, od jego najbliższych. Ferreiro pokazuje strach, rozpacz, bunt tych, którzy nagle trafili do okopów i w każdej chwili narażeni są na śmierć. Jest w tym filmie przerażenia człowieka, który znalazł się w środku piekła. Nie swojego.

Te listy z wojny nie zostały wymyślone przez scenarzystę. Pisał je naprawdę Antonio Lobo Antunes, lekarz-psychiatra i pisarz, autor m.in. „Pamięci słonia” i portugalski kandydat do Nagrody Nobla z dziedziny literatury. Potem zostały wydane w książce.
— Antonio zgodził się na ich ekranizację pod warunkiem, że zdjęcia będziemy robić w Angoli. Postanowiłem nakręcić film najprościej jak umiem, na czarno-białej taśmie, nie wykorzystując nawet afrykańskiej muzyki. Bo „Listy...” są opowieścią o miłości, która pomaga przetrwać potworne chwile — mówi reżyser.

Niektóry recenzenci zarzucają filmowi, że nie ma w nim Angoli i cierpienia jej mieszkańców. Ale „Listy...” są opowieścią o ludziach, którzy z wojną nie chcą mieć nic wspólnego, a przecież się na niej znaleźli I często jest tak, żę jeśli nie zabiją, to zostaną zabici. Może dlatego wojna, która przegląda się w tle tej love story jest tak bardzo okrutna i pełna strachu. Ciekawe kino.

Natomiast niewypałem okazał się film Vincenta Pereza, który cofnął się do II wojny światowej i przeniósł na ekran powieść Hansa Fallady „Każdy umiera w samotności”. Bohaterami „Alone in Berlin” są starsi małżonkowie, którzy – jak większość społeczeństwa niemieckiego – popierali politykę Hitlera. Aż do czasu, gdy ich syn zginął na wojnie. Od tej pory Otto Quangel, wspierany przez żonę, zaczyna przeciwstawiać się nazizmowi. Pisze kartki pocztowe, w których namawia Niemców do przebudzenia. Rozkłada je w całym Berlinie. Bohaterami filmu są też mieszkańcy domu Quangelów, m.in. stary sędzia i Żydówka, która postanawia umrzeć z godnością. A wreszcie policjant, który prowadzi śledztwo w sprawie znajdowanych na ulicach kartek.

— Moja matka jest Niemką, wyrosłem wśród wielu pytań, na które nie znałem odpowiedzi — mówi aktor i reżyser Vincent Perez. — Czytałem bardzo dużo książek o wojennym Berlinie. Powieść Fallady zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Bardzo chciałem ją zekranizować. Dla mojego dziadka, który został zastrzelony przez hszpańskich nacjonalistów. Dla moich wujów, którzy zginęli w czasie wojny w Niemczech. Dla matki, która ma chorobę Alzheimera i powoli traci pamięć.

Vincent Perez wpisał się w nurt filmów rozliczających się z nazizmem, ale jednocześnie pokazujących Niemców sprzeciwiających się reżimowi, wojnie, Holocaustowi. Jak „Kobieta w Berlinie” Maxa  Farberbocka czy „Sophie Sholl. Ostatnie dni” Marka Rothemunda pokazujący dramat dziewczyny należącej do organizacji Białej Róży. Niestety, Perez zrobił film nieprzekonujący i – choć też oparte na faktach – mało przekonujący. Trudno uwierzyć w nagłą zmianę poglądów i starego małżeństwa i komisarza policji, większość postaci powiela znane klisze. Brakuje w filmie atmosfery wojennego Berlina. Zmieniającego się w miarę upływu czasu nastroju ulicy. Kilka ładnych scen i wyciszona, przejmująca kreacja Brendana Gleesona nie są w stanie tego tytułu uratować. A szkoda.

 

W „Listach z wojny” („Letters from War”) Ivo Ferreira cofa się do lat wojny kolonialnej w Angoli. Młody portugalski lekarz na początku lat 70. poprzedniego wieku zostaje wysłany na front. Stamtąd pisze listy do żony, która spodziewa się ich pierwszego dziecka. Te listy są zapisem wielkiej miłości, bólu rozłąki, żalu mężczyzny, który nie może uczestniczyć w narodzinach swojej córki.  Czarno-białe zdjęcia, głos kobiety, która czyta korespondencję męża. To mogłoby się wydawać monotonne. A jednak „Listy z wojny” wciągają. Pokazują człowieka, którego historia odrywa od jego życia, od jego najbliższych. Ferreiro pokazuje strach, rozpacz, bunt tych, którzy nagle trafili do okopów i w każdej chwili narażeni są na śmierć. Jest w tym filmie przerażenia człowieka, który znalazł się w środku piekła. Nie swojego.

1 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Rekomendacje filmowe na weekend: Stara Anglia, Sudan i miasto bogów
Film
Solidarność’24: dawne ofiary Margaret Thatcher pomagają syryjskim uciekinierom
Film
Tajemnica zaginionego ciała Wandy Rutkiewicz na Millenium Docs Against Gravity
Film
Laureaci i laureatki MASTERCARD OFF CAMERA 2024
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Film
Nie żyje aktor Bernard Hill. Miał 79 lat