Rząd Prawa i Sprawiedliwości po raz kolejny sygnalizuje nauczycielom, że jeśli chcą zarabiać więcej, ich czas pracy przy tablicy musi ulec wydłużeniu. Pierwszy raz propozycja taka padła w kwietniu podczas negocjacji przed strajkiem nauczycieli. W ubiegłym tygodniu w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej" szefowa sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży Mirosława Stachowiak-Różycka przekonywała, że Karta ani nie służy nauczycielom, ani ich nie chroni. Słowa te wywołały poruszenie w szkołach. Na nauczycielskich forach zawrzało, a wielu pedagogów zaczęło się zastanawiać, co im grozi. Ale nie wszyscy. W artykule opublikowanym w „Rzeczpospolitej" Marcin Korczyc, jeden z liderów młodych nauczycieli (i organizator nowego związku zawodowego), powiedział wprost, że Karty za wszelką cenę bronić nie zamierzają. Choć będą walczyć o poprawę warunków pracy w szkołach i wyższe pensje. Ale nie musi się to dziać w ramach ustawy z 1982 r.

Nauczyciele się zmienili. Dla wielu z nich priorytetem są nie tylko wolne wakacje, ale to, żeby pensja wystarczyła do pierwszego.

Młodzi nauczyciele widzą, że ich pracujący w firmach rówieśnicy dobrze zarabiają, dostają podwyżki i jeżdżą na zagraniczne wakacje. A w szkole muszą przynosić swój papier, jeśli chcą skserować dla uczniów karty pracy. Chcą mieć swoje biurko, przy którym będą przygotowywać się do lekcji i sprawdzać klasówki. Nie chcą siedzieć nad nimi w domu. To dla nich jest ważniejsze niż zagwarantowane Kartą stopnie awansu i wiążące się z nimi podwyżki. Które dostaje każdy, zarówno dobry, jak i słaby nauczyciel.

Pytanie tylko, czy obecnie jest właściwy moment na rozmowę o likwidacji Karty. Po tym, jak zostali potraktowani w czasie strajku, nie wierzą, że ze strony PiS może spotkać ich coś dobrego. Przeciwnie, są przekonani, że rząd tylko czeka na to, by ich ograć – zabrać przywileje w zamian za nieznaczne podwyżki. Dlatego rząd powinien w pierwszej kolejności zadbać o poprawę stosunków z nauczycielami. Inaczej może dojść do kolejnych protestów.