Rzeczywistość nigdy nie była tak prosta, ale dziś skomplikowała się tak bardzo, że stare szaty zupełnie na niej nie leżą. Rozbiegające się ścieżki Europejskiego Banku Centralnego i amerykańskiej Rezerwy Federalnej, które sprawiają, że dolar umacnia się wobec euro i złotego, nie muszą nas więc specjalnie niepokoić.

Dawniej silny dolar oznaczał, że drogi stawał się import surowców naturalnych, w większości notowanych na rynkach w amerykańskiej walucie. Ale spadek cen ropy naftowej od połowy ubiegłego roku był tak głęboki, że choć amerykańska waluta umocniła się w tym czasie wobec złotego o 30 proc., wyrażona w złotych cena baryłki tego surowca spadła o połowę.

Jednocześnie mocny dolar sprzyja eksporterom. Ze względu na relatywnie mały udział amerykańskiej waluty w strukturze polskiego eksportu zjawisko to nie ma silnego bezpośredniego wpływu na polską gospodarkę (w każdym razie obecnie, bo trwała aprecjacja dolara będzie sprzyjała zmianie struktury polskiego eksportu). Ale duża część naszej zagranicznej sprzedaży to podzespoły produkowane na potrzeby spółek ze strefy euro, które z kolei eksportują w dolarach. Dla nich umocnienie tej waluty oznacza poprawę konkurencyjności, a więc i wzrost zapotrzebowania na komponenty polskiej produkcji. Zyskujemy więc pośrednio.

Oczywiście, gdyby złoty umacniał się w stosunku do euro tak samo szybko, jak słabnie wobec dolara, ten efekt mógłby nie wystąpić. Ale od wiosny złoty w stosunku do europejskiej waluty systematycznie traci, choć teoretycznie – w związku z ekspansywną polityką pieniężną EBC – powinien zyskiwać. To częściowo wpływ niepewności politycznej, ale częściowo też... aprecjacji dolara. Ta bowiem jest efektem oczekiwań na podwyżki stóp procentowych w USA, które mogą uderzyć w te gospodarki wschodzące, które mają duże dolarowe zadłużenie. U nas tego problemu nie ma, ale przynależność Polski do grona państw wschodzących sprawia, że złoty dostaje rykoszetem.