Nasze firmy miały się świetnie, a gazety podpowiadały, jak zażądać podwyżki i gdzie jechać na wakacje. Dolar był po 2 zł, a euro – niewiele ponad 3. Żyliśmy iluzją, że tak będzie wiecznie. Premier zdążył jeszcze obiecać rychłe przyjęcie euro w Polsce, nim za Atlantykiem padł bank Lehman Brothers.
Wtedy poczuliśmy, że globalna gospodarka to system naczyń połączonych – w mgnieniu oka zaraza przeskoczyła ocean i ścięła europejskie finanse mrozem nieufności. Banki przestały pożyczać sobie pieniądze. Okazało się, że geograficzne oddalenie daje tylko iluzję bezpieczeństwa. W Polsce poważni ludzie na serio rozważali, ile gotówki wziąć z konta, nim inni wpadną w panikę. Śmiałym działaniom NBP zawdzięczamy uniknięcie runu na banki.
Niemniej kryzys kąsał straszliwie, nawet nowe branże, które, jak choćby sieci komórkowe, „od zawsze" rosły. Ich pracownicy nagle poczuli gorzki smak zwolnień. Szefowie firm, którzy kilka lat wcześniej przetrwali załamanie po bańce internetowej, odkryli, że to były ledwo manewry, bo prawdziwa rzeź nadeszła dopiero teraz.
Pół roku po Lehmanie polska giełda i złoty były już na dnie. Mnożyły się apele, by minister finansów wydawał ile się da i ratował gospodarkę. Ten niby mówił „nie", ale kurek z kasą odkręcił. Uniknęliśmy recesji (słynna „zielona wyspa"), ale dług publiczny wystrzelił, co skończyło się zajęciem połowy pieniędzy z OFE.
Dzisiaj, dziesięć lat po Lehmanie, mam wrażenie déja vu. Znów koniunktura jest fenomenalna, znów żyjemy, jakby zawsze miało świecić słońce. Władza kupuje wyborców coraz to nowymi drogimi prezentami, zamiast jak inne kraje UE zmniejszać dług, tworząc przestrzeń dla działań ratunkowych na lata chude.