Chodzi o zabezpieczenie funduszy dla 44 lecznic podlegających uczelniom medycznym i stanowiących bazę edukacyjną dla przyszłych lekarzy. To w nich studenci medycyny odbywają praktyki i staże, a także uczą się badać i leczyć pacjentów. I to one mają dodatkowy obowiązek prowadzić kosztowne badania naukowe i kliniczne. Tymczasem finansowane są jak wszystkie placówki medyczne – ze świadczeń, za które płaci Narodowy Fundusz Zdrowia.
Bieda kontra nowoczesność
Od roku szpitale kliniczne mogą zostać zamienione w spółki prawa handlowego, a co za tym idzie – ogłosić upadłość. Albo żeby nie tracić rentowności, zrezygnować z niedochodowych kontraktów, np. na chirurgię ogólną, bo prezesowi spółki nie wolno narazić jej na straty. W takim przypadku 26 tys. dzisiejszych studentów medycyny nie miałoby gdzie się uczyć zawodu. Na razie, rok po wprowadzeniu nowych przepisów, wszystkie kliniki pozostają własnością uczelni. I większość coraz bardziej ubożeje.
Biedę widać jak na dłoni. W ortopedycznej izbie przyjęć warszawskiego szpitala klinicznego na Lindleya chorzy ze złamaniami walczą w poczekalni o miejsca na koślawych stołeczkach. W innym szpitalu podległym Warszawskiemu Uniwersytetowi Medycznemu – na Solcu – pacjenci zalegają na łóżkach mogących pamiętać końcówkę poprzedniego systemu. Jest czysto, ale skromnie. A będzie jeszcze skromniej.
O kontrakt z NFZ stołeczne kliniki walczą bowiem z prywatnymi placówkami, które w Warszawie wyrastają jak grzyby po deszczu. Ortopedia na Lindleya o kontrakt rywalizuje więc na przykład z supernowoczesną Carolina Medical Center, chwalącą się najnowocześniejszymi rozwiązaniami w Europie, a szpital na Solcu choćby z wybudowanym w Wilanowie szpitalem Medicover.
Na razie uczelnie wspierają szpitale kliniczne w negocjowaniu kredytów i próbują łatać dziury w budżecie pieniędzmi za studia płatne (wieczorowa medycyna kosztuje od kilku do kilkunastu tysięcy złotych za semestr), ale idzie im coraz ciężej.