– Główne nasze zadanie jako obrońców polegało na robieniu hałasu – wspominał mecenas Jacek Taylor podczas seminarium „Obrony w sprawach politycznych a droga do wolności", które odbyło się 3 czerwca na Uniwersytecie Warszawskim. Oprócz niego o swoich doświadczeniach związanych z pełnieniem tych funkcji w PRL mówili adwokaci: Adrzej Bąkowski, Czesław Jaworski, Ewa Milewska-Celińska i Krzysztof Piesiewicz.

Z ich opowieści wynika jednak także, że czasem adwokackie umiejętności pomagały unikać odpowiedzialności. Tak jak podczas procesu za złożenie kwiatów pod pomnikiem stoczniowców. Jak wspominał mecenas Taylor, przed sądem udało się wykazać, że jeden ze składających kwiaty to siostrzeniec jednego z poległych. Sąd musiał się potem zmierzyć z argumentem: czy przed pomnikiem wuja nie wolno składać kwiatów?

Adwokaci wspominali także, że różnie zachowywali się podczas procesów politycznych i sędziowie, i prokuratorzy. Mecenas Jaworski oceniał, że stan wojenny nie był tak drakoński, jak miał być, ponieważ część aparatu przemocy odmówiła wykonania zadania – niektórzy sędziowie, prokuratorzy czy nawet milicjanci, którzy nie wykazywali się zbytnią gorliwością.

Wspominano m.in. odważną sędzię, która w jednym z procesów politycznych orzekła uniewinnienie. Ale mówili też o sędzi, który nie reagował, kiedy zomowcy pluli na wchodzących na salę sądową członków rodzin oskarżonych.

Rola obrońcy politycznego nie była w tych czasach wyłącznie procesowa. Adwokaci wspierali oskarżonych, także odwiedzali ich w aresztach.