I rzeczywiście, nie ma chyba w Hollywood drugiego aktora, któremu udało się tak konsekwentnie unikać niechcianego rozgłosu i tak szczelnie zabezpieczyć swoją prywatność przed wścibskimi mediami. O życiu prywatnym mówi tyle, ile... sam uważa za konieczne. A to znaczy: bardzo niewiele. Chętnie za to opowiada o pracy, rolach i karierze.
– Czasy, kiedy grywałem główne role, dawno minęły, teraz przy swoim nazwisku czytam „aktor weteran” albo „aktor charakterystyczny” i bardzo mi to odpowiada – mówi 72-letni gwiazdor. – To naturalna kolej rzeczy. W karierze, jak w życiu, są kolejne fazy. Dzięki „Drakuli” mogłem się poczuć jak Elvis Presley albo gwiazda rocka – kobiety szalały na moim punkcie. Potem stałem się aktorem drugoplanowym. I doskonale się z tym czuję.
Langella nie przejmuje się upływem czasu. Żartuje sobie z pytań o poprawianie urody, botoks itd. – A po co miałbym to robić? Żeby się odmłodzić o dziesięć lat? Jaki to miałoby sens, skoro rówieśnicy, z którymi mógłbym konkurować, wymierają.
Rola Richarda Nixona, skompromitowanego w wyniku afery Watergate amerykańskiego prezydenta, w filmie Rona Howarda to swoisty ekranowy comeback wielkiego aktora. Większość zawodowego życia poświęcił teatrowi. To właśnie na scenie Langella stworzył najwięcej swoich kreacji, w tym dwie najważniejsze: Drakulę i Nixona. Obie zagrał najpierw na deskach teatralnych, dopiero później w filmie.
– Ron Howard należy do reżyserów, którzy doskonale wiedzą, czego chcą – mówił w wywiadzie dla brytyjskiego „Timesa”. – Nie miało znaczenia, że grałem Nixona 350 razy na scenie. Na potrzeby filmu musiałem wymyślić tę rolę jeszcze raz.