Clive Staples Lewis miał 16 lat, gdy przechodząc obok starej latarni w rodzinnym Little Lea pod Belfastem, zobaczył w jej świetle fauna z książkami pod pachą. Wiele lat później, gdy był już profesorem literatury w Cambridge, przelał młodzieńczą wizję na papier, opisując spotkanie małej Łucji z faunem w „Opowieściach z Narnii”.
Choć w sadze stworzonej przez Lewisa jest wiele baśniowych stworów, w istocie powieść była świadectwem zmagań autora z wiarą. Porzucił agnostycyzm i wrócił do chrześcijaństwa dzięki długim rozmowom ze swoim przyjacielem... J. R. R. Tolkienem. „Opowieści z Narnii” można zatem interpretować jako rodzaj lekcji ewangelicznej dla najmłodszych.
Podobnie odbierano ekranizację pierwszej części sagi w reż. Andrew Adamsona. Film odwoływał się do chrześcijańskiej symboliki. Zwracano uwagę, że rodzeństwo Pevensie, wkraczając do narnijskiej krainy magii, przeżywało coś na kształt religijnej inicjacji dzięki spotkaniu z lwem Aslanem – symbolem boskiej obecności. Jednak Adamson dystansował się od tak rozumianego przesłania fabuły. Wolał podkreślać, że jej wymowa jest uniwersalna i typowa dla wszystkich baśni. Ten sposób myślenia potwierdza adaptacja kolejnej części cyklu – „Książę Kaspian”. To już bitewne kino akcji z opowieścią o dojrzewaniu w tle, a religijna symbolika jest tu raczej zawoalowana.
Rodzeństwo Pevensie nie było w Narnii od roku. W tym czasie w krainie, w której czas płynie szybciej, minęło aż tysiąc lat. Centaurom, krasnoludom i różnej maści zwierzakom grozi eksterminacja z rąk wojsk Telmaru. Władca najeźdźców planuje zostać królem, ale najpierw musi zgładzić prawowitego następcę tronu – młodego księcia Kaspiana. Chłopak przywołuje na pomoc rodzeństwo Pevensie.
Adamson znakomicie wykorzystał plenery – m.in. piękno polskich Gór Stołowych, które udawały narnijską krainę. Z rozmachem zainscenizował bitwy, z umiarem korzystając z efektów specjalnych. Tyle że „Książę Kaspian” pozbawiony wyrazistych chrześcijańskich odniesień stał się konwencjonalną baśnią. Cykl stracił swoją wyjątkowość.