To coś więcej niż opowieść o współczesnej religijności i bezmyślnej pogoni za ideałami piękna. „Włosy made in India” jest rewelacyjnym dokumentem o globalizacji, która wykrzywia rzeczywistość. Działa jak niepowstrzymana machina, przerabiając na pieniądze niewinność, wiarę i dobre intencje.
Film Rafaele Brunettiego i Marco Leopardiego ma trzech bohaterów. Jednym jest uboga hinduska rodzina, która wybiera się w daleką podróż do świątyni. Chce ofiarować bogom swoje włosy i wybłagać zdrowie dla tracącego wzrok dziecka. Takich ludzi są nad Gangesem miliony: nie mają pieniędzy, dostępu do osiągnięć medycyny – tylko nadzieję, że zły los się odwróci.
W tym samym czasie do ekskluzywnego zakładu fryzjerskiego w Bombaju wchodzi szefowa indyjskiego pisma dla kobiet. Jak większość Hindusek ma obsesję na punkcie fryzury – ciężkie, grube i długie włosy są najważniejszym wyznacznikiem kobiecego piękna. Jednak natura poskąpiła ich dziennikarce, stąd pomysł na drogą i skomplikowaną procedurę – przedłużenie włosów. Dwie uwijające się wokół niej asystentki zachwalają jakość sprowadzonych z Włoch pasemek. Są naturalne, najwyższej jakości, o idealnie dobranym odcieniu. Przylatują w paczkach, czyste i posortowane.
Włoskie centrum eksportu włosów jest znane na świecie, ma klientki wśród sław od Hollywood po Bollywood. Sęk w tym, że wszystkie sprzedawane przez Włochów włosy pochodzą z Indii, a dokładniej – są zamiatane z podłóg hinduskich świątyń. Odchodzący z ogolonymi głowami wierni nie mają pojęcia, co się dzieje z ich „ofiarą”.
Kilometrami wędrują boso skrajem drogi, jadą pociągami nieludzko stłoczeni, i wreszcie docierają do swych chatynek w slumsach, przekonani, że ich prośby zostaną wysłuchane. Nie wiedzą, że duchowni bramini handlują włosami na masową skalę, szczególnie podczas religijnych festiwali. Ani że ich akt wiary stał się elementem potężnej produkcji, dzięki której włoscy biznesmeni noszą złote zegarki i latają śmigłowcami.