Ulżyło mi po pięćdziesiątce

Z Michelle Pfeiffer rozmawia Barbara Hollender

Publikacja: 24.06.2010 20:46

Ulżyło mi po pięćdziesiątce

Foto: EAST NEWS

[b]Rz: Co panią najbardziej pociąga w aktorstwie?[/b]

[b]Zbliżenie - [link=http://www.rp.pl/temat/355194_Zblizenie.html]Czytaj więcej[/link][/b]

[b]Michelle Pfeiffer:[/b] Myślę, że pewien rodzaj eskapizmu. To, że można wyjść z siebie, stanąć obok i obserwować własne reakcje. Odszukiwać siebie w innych albo innych w sobie. To bardzo ciekawe ćwiczenia psychologiczne.

[b]W jednym z wywiadów przeczytałam, że chciała pani zostać psychiatrą.[/b]

To prawda, ale miałam też i kilka innych, konkurencyjnych planów na życie. Przede wszystkim chyba nie chciało mi się chodzić do szkoły. Zanim zdecydowałam się iść w stronę aktorstwa, robiłam różne rzeczy. Chodziłam na kursy stenotypii, pracowałam w supermarkecie. Teraz dziennikarze często mnie pytają, czy marzyłam o tym zawodzie od dzieciństwa. Sama zaczęłam się zastanawiać, kiedy taka myśl się we mnie narodziła. Jako mała dziewczynka masę czasu spędzałam przed telewizorem. Pochłaniałam filmy z Bette Davis. Chciałam być do niej podobna. To pewnie były moje najwcześniejsze inspiracje. Zresztą, jak widać, wcale nie kochałam kociaków i nie marzyłam o karierze pin-up girl. Dzisiaj sama się dziwię, że byłam taka rozsądna. Potem przeżywałam różne fascynacje. Niektóre z nich uleciały, inne trwają.

[b]Które trwają?[/b]

Intryguje mnie wszystko, co robi Daniel Day-Lewis. Może dlatego, że to aktor, który nie pozwala sobie na żadne kiksy. Nie wdzięczy się do publiczności. W każdej niemal roli przekracza jakieś granice, przełamuje schematy. Dla takich wyzwań warto zostać aktorem.

[b]Pani ostatnia rola w „Cheri” Stephena Frearsa była takim wyzwaniem?[/b]

Scenariusz Christophera Hamptona spodobał mi się przede wszystkim dlatego, że przełamywał stereotyp kurtyzany. W mojej bohaterce jest wiele sprzeczności. Próbowałam wpisać ją w epokę, w której żyła, ale jednocześnie spojrzeć na nią ze współczesnej perspektywy.

[b]Czy dzisiejszy widz, pani zdaniem, może w „Cheri” znaleźć dla siebie coś ważnego?[/b]

Tak, bo ten film przypomina, iż za każdą życiową decyzję przychodzi nam zapłacić. Lea została elegancką kurtyzaną bardzo świadomie. To była jej droga do wolności, inaczej nie potrafiła sobie zapewnić ani dobrej sytuacji finansowej, ani niezależności. Ale automatycznie wyrzekła się wielu rzeczy: szacunku społecznego, rodziny, wreszcie dzieci. Być może pod koniec zdała sobie sprawę, że cena, jaką zapłaciła za swoją wolność, jest bardzo wysoka. Czy to nie jest problem wielu współczesnych kobiet, które wszystko poświęcają pracy, zapominając o życiu prywatnym? Albo czasem odwrotnie, nastawiają się wyłącznie na bycie z mężczyzną, nie myśląc o sobie? Poza tym, myślę, że ten obraz, choć kostiumowy, jest też uniwersalną opowieścią o miłości i o starzeniu się. O przełamywaniu tabu – związku starszej kobiety i młodego mężczyzny.

[b]Dzisiaj coraz częściej zdarzają się takie pary. I coraz głośniej się o nich mówi.[/b]

A dlaczego mielibyśmy je wstydliwie przemilczać? Moja bardzo bliska znajoma ma dwadzieścia lat młodszego męża. I on jest znacznie dojrzalszy od niej. Są świetną parą, wielu młodym małżeństwom życzyłabym takiej miłości i harmonii.

[b]„Cheri” pozwolił pani spotkać się znów na planie z twórcami, z którymi 20 lat wcześniej nakręciła pani „Niebezpieczne związki” – film, który pasował panią na aktorkę i przyniósł nominację do Oscara.[/b]

Tak. I zostały mi w pamięci z tamtego czasu wspaniałe wspomnienia. Stephena wręcz ubóstwiam. Gdyby przysłał mi scenariusz oparty na wykazie firm budowlanych, też zgodziłabym się z nim pracować. A kiedy na dodatek dostałam od niego tekst Hamptona?! Byłam bardzo podekscytowana, że znów wszyscy spotkamy się na planie. I muszę powiedzieć, że Stephen w ogóle się nie zmienił.

[b]Był równie małomówny jak zawsze?[/b]

Może nawet bardziej. Ale też bardzo czujny. Całkowicie nad wszystkim panował, przypominał trochę porucznik Colombo, którego uwadze nic nie może ujść.

[b]A jak pani się w tym czasie zmieniła?[/b]

Jestem taka sama. Kilka zmarszczek nie ma znaczenia.

[b]A jednak „Cheri” to film o starzejącej się kobiecie. Pani była zawsze symbolem kobiecego piękna. Rola Lei jest niejako przyznaniem się do tego, że zostawia pani młodość za sobą.[/b]

Dlaczego miałabym udawać nastolatkę czy nawet trzydziestolatkę? Jestem kobietą dojrzałą, w czasie pracy nad „Cheri” obchodziłam swoje pięćdziesiąte urodziny.

[b]To była dla pani ważna cezura?[/b]

Absolutnie nie. Może dlatego, że czuję się spełniona. Mam dom, spokojne małżeństwo, dwoje dzieci. Na wiele rzeczy mnie stać. Nie muszę przeprowadzać przykrych rachunków sumienia, jest mi dobrze. Dlatego mogę nie poddawać się temu powszechnemu szaleństwu na punkcie młodości i urody. W Ameryce wszyscy starają się oszukać czas. Na całym świecie czuje się ogromną presję wywieraną na kobiety, które stale muszą konkurować z pięknościami z pierwszych stron kolorowych magazynów. Staram się temu nie poddawać.

[b]Ale jednak starzenie się ogranicza.[/b]

Oczywiście. I o tym też jest „Cheri”. Tylko, że trzeba umieć przejść do kolejnego etapu życia.

[b]Pani już czuje się na początku takiego rozdziału?[/b]

Tak. Choć nie jest to uczucie deprymujące. Kiedy skończyłam pięćdziesiąt lat, poczułam ogromną ulgę. Bałam się tej granicy i nic się nie stało. Czułam się tak samo jak tydzień temu, miesiąc temu i rok temu. Powiem nawet coś prowokacyjnego. Było mi lepiej niż wówczas, gdy miałam lat dwadzieścia. Młodość jest w gruncie rzeczy czasem niepokoju, walki, stresu. Dojrzałość niesie spokój i ukojenie.

[b]A jaki wpływ ma wiek na pani sprawy zawodowe? Czy kino amerykańskie ma coś do zaproponowania aktorkom czterdziesto- pięćdziesięcioletnim?[/b]

Tu nie mamy się co oszukiwać. Z wiekiem aktorki dostają mniej propozycji. Szczególnie ostatnio, bo w czasach mozolnego wychodzenia z kryzysu powstaje mniej filmów, zwłaszcza tych najbardziej interesujących, przygotowywanych przez producentów niezależnych. Zresztą w kinie zawsze tak było i nadal tak jest: więcej dobrych propozycji mogą dostawać aktorki około trzydziestki.

[b]Trudno się więc dziwić, że chirurdzy plastyczni mają w Kalifornii pełne ręce roboty.[/b]

Toteż nie dziwię się. Aż do momentu, gdy spotykam dobrą znajomą i niemal nie rozpoznaję jej na ulicy. Wszystko jest kwestią umiaru.

[b]A pani sama poddałaby się operacji plastycznej?[/b]

Ja żyję dość naturalnie, do niczego się nie zmuszam. Kiedy pracuję, zachowuję dietę i ćwiczę, żeby dobrze wyglądać na ekranie. Kiedy dłużej nie gram, trochę się zaniedbuję: jem słodycze, nie zwracam uwagi na kilogram w tę czy tamtą stronę. Nie ciągnie mnie też na razie pod nóż chirurga. Cenię to, że kiedy mam ochotę uśmiechnąć się, nic mnie w twarzy nie ciągnie. Ale życie mnie nauczyło, żeby nigdy nie mówić „nigdy”. Może kiedyś? Nie wiem. Na razie nie czuję takiej potrzeby. Reżyserzy też akceptują mój wiek. Przecież gram.

[b]Miała pani jednak niedawno kilkuletnią przerwę, kiedy w ogóle nie stawała pani przed kamerą.[/b]

W zawodzie aktorskim raz się pracuje, raz nie. To zależy od tylu rzeczy: dobrej koniunktury dla kina, pozycji, mody, szczęścia. Trzeba się przyzwyczaić do okresów przestoju. Na początku kariery to potężny stres. Pamiętam, że w połowie lat 80. prawie przez rok nie pracowałam. Byłam bliska załamania nerwowego, myślałam o rzuceniu zawodu. Potem dostałam rolę w „Czarownicach z Eastwick” i jakoś dalej poszło. Ostatnia przerwa była w dużej mierze moim świadomym wyborem. Najważniejsze stało dla mnie życie rodzinne. Pochłaniało mnie ono tak bardzo, że nie odczułam gorszej zawodowej pasji. Czytałam scenariusze i po prostu myślałam, że nie są to projekty, dla których warto opuścić rodzinę na kilka miesięcy. Bo każda rola to rozłąka. Nawet kiedy mogę mieszkać w czasie zdjęć w domu, wychodzę rano, kiedy dzieci jeszcze śpią, a wracam, kiedy już śpią. To nie jest normalne życie. Ale, oczywiście, trochę mi kina brakowało. A gdy wreszcie zdecydowałam się stanąć przed kamerą, sama przeżyłam szok: tyle lat!

[b]Teraz będziemy panią oglądać częściej?[/b]

To przecież nie tylko ode mnie zależy... Ale na pewno mam teraz więcej determinacji, żeby pracować. Jeszcze dwa, trzy lata i moje dzieci pewnie wyjdą z domu. A ja siebie znam: bardzo głęboko przeżyję ten syndrom pustego gniazda. Będę szaleć z niepokoju, czy u nich wszystko w porządku, będzie mi brakowało ich codziennej obecności blisko. Wtedy pewnie rzucę się w wir pracy.

[b]Mówi pani często o spełnieniu, a czy jest coś, czego pani w życiu żałuje?[/b]

Jasne. Na przykład tego, że za wcześnie przerwałam poważną naukę. Wygrałam konkurs piękności, zostałam Miss Orange County i uznałam, że szkoła jest niepotrzebna. Częściej niż do szkoły chodziłam na miejscową plażę. Dzisiaj wiem, że to był błąd. Kiepsko też wyszło mi pierwsze małżeństwo, a wina za niepowodzenie związku zawsze leży po dwóch stronach. Ale najważniejsze, by wyciągać z takich lekcji wnioski. O swój drugi związek dbam znacznie bardziej, dlatego udało nam się stworzyć szczęśliwy, harmonijny dom.

[b]Amerykańskie aktorki często narzekają na paparazzich. Tymczasem wydaje się, że pani prowadzi zwyczajne życie.[/b]

Ja nie mam z tym większych problemów, choć oczywiście trzeba wiedzieć, dokąd nie chodzić. Są w Los Angeles miejsca, w których wspaniale się kupuje albo jada. Czasem mam ochotę wybrać się tam, ale rezygnuję, bo wiem, że tam właśnie zwykle czekają fotoreporterzy ze swoimi aparatami. A kiedy chcę odpocząć, wyjeżdżam do siebie, na wieś. Mam dom na prowincji, gdzie są konie i całkowity spokój.

[b]Chciałaby pani tam osiąść na stałe?[/b]

Nie. Miło jest tam czasem odpocząć. Ale tak naprawdę nie wytrzymałabym bardzo długo bez pracy. Aktorstwo nigdy nie jest nudne, stale przynosi nowe sytuacje, nowe wyzwania, nowych ludzi.

[ramka][srodtytul]Michelle Pfeiffer[/srodtytul]

52-letnia aktorka urodziła się w Santa Ana w Kalifornii. Jako młoda dziewczyna po zwycięstwie w konkursie piękności pojechała do Los Angeles, gdzie trafiła na kurs aktorstwa. Grała w reklamach, pojawiła się w kilku sitcomach, ale pierwsze poważne role zagrała w „Człowieku z blizną” (1983) i „Czarownicach z Eastwick” (1987). Przełom lat 80. i 90. był już pasmem sukcesów. Za kreacje w „Niebezpiecznych związkach” Frearsa, „Wspaniałych braciach Baker” Klovesa i „Polu miłości” Kaplana dostała nominacje do Oscara. Martin Scorsese powierzył jej rolę w „Wieku niewinności”. Potem zrobiła sobie prezent z Kobiety-kota w „Batmanie”, ale przede wszystkim szukała ciekawych propozycji. Nie chciała grać seksbomb. Była zmęczoną życiem kelnerką we „Frankie i Johnny”, chętnie grała matki: zagonioną w „Szczęśliwym dniu”, tragiczną w „Głębi oceanu”, toksyczną w „Białym oleandrze”. W „Gdzie leży prawda?” wcieliła się w maltretowaną żonę. W sierpniu na ekrany polskich kin wejdzie jej nowy film – „Cheri” Stephena Frearsa.

Od 1993 roku jest żoną producenta telewizyjnego Davida Kelleya. Razem adoptowali czarnoskórą dziewczynkę Claudię Rose (dziś ma 17 lat), a rok później urodził się ich syn John Henry.[/ramka]

[b]Rz: Co panią najbardziej pociąga w aktorstwie?[/b]

[b]Zbliżenie - [link=http://www.rp.pl/temat/355194_Zblizenie.html]Czytaj więcej[/link][/b]

Pozostało 99% artykułu
Telewizja
Międzynarodowe jury oceni polskie seriale w pierwszym takim konkursie!
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Telewizja
Arya Stark może powrócić? Tajemniczy wpis George'a R.R. Martina
Telewizja
„Pełna powaga”. Wieloznaczny Teatr Telewizji o ukrywaniu tożsamości
Telewizja
Emmy 2024: „Szogun” bierze wszystko. Pobił rekord
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Telewizja
"Gra z cieniem" w TVP: Serial o feminizmie w dobie stalinizmu