Obecna sytuacja często przypomina zabawę w ciuciubabkę. Urzędy pracy udają, że szukają pracy bezrobotnym i ich aktywizują, osoby bez pracy udają, że są zainteresowane jej podjęciem.
Efekt? Nikt nie traktuje poważnie pośredniaków jako miejsc, gdzie szuka się pracy i pracowników. – Przychodzące do mnie z urzędu pracy osoby nawet nie kryją, że ostatnia rzecz, na jakiej im zależy, to etat – mówi Mariusz Nasiborski, prezes nyskiej firmy Dagny. A Kordian Kolbiarz, dyrektor PUP w Nysie, relacjonuje, że po wprowadzonej w lutym akcji proponowania bezrobotnym robót publicznych oferty zatrudnienia były składane osobom zarejestrowanym nawet w... 1996 r. – Naprawdę byli zdziwieni, że ktoś proponuje im zajęcie. Nie po to są bezrobotnymi – dodaje z sarkazmem.
Stanisław Kluza, ekonomista, były minister finansów, zwraca uwagę, że nyski przykład nie jest odosobniony. – Podobne wyniki można uzyskać w większości regionów. Działania urealniające bezrobocie powinny zostać wprowadzone na terenie krajowym. Samorząd może dać przykład, ale nie wyręczy państwa – mówi. Co ciekawe, w podobnym tonie wypowiada się rząd. Wiceminister pracy Jacek Męcina mówi „Rz", że pilotaż w Nysie pokazuje, jak wiele można zrobić na poziomie urzędów pracy w celu ograniczenia w rejestrach liczby osób, które nie są zainteresowane podjęciem pracy. Przypomina, że podobny program realizuje Gdańsk. – Tam pytają bezrobotnego, czy jest zainteresowany pracą. Jeśli nie, to nie szukają dla niego zajęcia – mówi.
Podstawowym problemem związanym z szacowanym na 30-40 proc. fikcyjnym bezrobociem jest zachęta do rejestracji w PUP – bezpłatna opieka zdrowotna. Liczy się też prawo do innych świadczeń socjalnych. A definicja bezrobotnego jest całkiem inna – to osoba, która nie ma pracy i aktywnie jej poszukuje. Problem skojarzenia statusu bezrobotnego z prawem do świadczeń, głównie składką NFZ, jest nierozwiązywalny od lat. – Skala bezrobocia jest zawyżona. Rzeczywista liczba bezrobotnych może być nawet o połowę mniejsza niż oficjalne statystyki – mówi Wiktor Wojciechowski, główny ekonomista Invest-Banku.
Jest jednak druga strona medalu. Marna jakość urzędów pracy powoduje, że nie rejestrują się tam – nie mając nadziei na znalezienie zajęcia – osoby faktycznie bezrobotne. Z danych BAEL wynika, że w IV kw. ubiegłego roku takich osób było 482 tys. To tzw. zniechęceni – bierni zawodowo, którzy zrezygnowali z poszukiwania pracy, bo uznali, że jest to bezskuteczne. Gdyby zatem urzędy zaczęły pracować lepiej, część z tych osób może do nich trafić. Nie można zatem się spodziewać, że administracyjna zmiana prawa do świadczeń przyniesie 40-50-procentowy spadek bezrobocia.