Były uściski, gratulacje, podziękowania. – Honor polskiego żołnierza został obroniony – oznajmił szef MON Bogdan Klich. Ale choć sąd uniewinnił w środę siedmiu komandosów oskarżonych o ostrzelanie afgańskiej wioski, sprawy Nangar Khel nie można uznać za zamkniętą. I to nie tylko dlatego, że wyrok jeszcze się nie uprawomocnił, a prokuratura rozważa apelację.
Eksperci i zwykli żołnierze są zgodni – nasza armia prawdopodobnie już nigdy nie będzie taka sama.
Sprawa Nangar Khel wymusiła istotne zmiany w prawie. Najważniejsza dotyczy zasad użycia broni. Do niedawna były one identyczne dla żołnierzy służących w jednostce w kraju i dla tych w Afganistanie. Od stycznia tego roku obowiązuje jednak znowelizowana ustawa o udziale polskich kontyngentów w misjach zagranicznych. – Precyzyjnie określa sytuacje, w których żołnierz może użyć broni – nie tylko w samoobronie, ale także wyprzedzająco, kiedy on albo jego przełożony uzna, że grozi mu niebezpieczeństwo – podkreślał Klich.
Janusz Walczak, ekspert wojskowy, uważa jednak, że nawet jeśli decydenci wyciągnęli wnioski z afgańskiej lekcji, zrobili to zbyt późno. – Nowe przepisy weszły w życie dopiero trzy lata po Nangar Khel i aż osiem lat po misji w Iraku – podkreśla.
Od zmian prawnych ważniejsze są te, które zaszły w głowach ludzi. – Sprawa Nangar Khel odcisnęła ogromne piętno na armii i musi minąć jeszcze wiele lat, by zwykli żołnierze o tym zapomnieli – uważa gen. Waldemar Skrzypczak, były dowódca Wojsk Lądowych. Mówi o tzw. syndromie Nangar Khel: – Żołnierze mają w głowach to, że żandarmeria przeprowadziła szturm na domy zatrzymanych. Pamiętają, co przeżywały ich rodziny, i że sami komandosi spędzili długie miesiące w areszcie. Stąd brał się późniejszy strach przed używaniem broni na misjach.