Znajomy dziennikarz opowiadał mi niedawno o okolicznościach swojej wizyty w Iraku, podczas której relacjonował działania polskiego kontyngentu. Odizolowani od świata zewnętrznego, zamknięci w wojskowych bazach dziennikarze, skrupulatnie obserwowali życie naszych żołnierzy. Gdy dziennikarz napisał do kraju krytyczną depeszę o tym, jak żołnierze po ulewie wylewali wiadrami wodę z namiotów, bo pomimo obietnic wciąż nie mieszkali w kontenerach mieszkalnych, dowódca polskiego kontyngentu gen. Andrzej Tyszkiewicz przeprowadził z dziennikarzem wychowawczą pogadankę. „Siadaj ch..., porozmawiamy, jak nie umiesz pisać" – tak zaczęła się rozmowa.
Choć od tej sytuacji minęło wiele lat, nastawienie wojska do sposobu informowania o wydarzeniach w armii nie uległo znaczącej ewolucji. Wojsko wprawdzie nabrało ogłady, wprowadziło rygorystyczne zasady kontaktów z mediami, ale wciąż nie może osiągnąć standardów komunikacji stosowanych w armiach państwach zachodnich. Wykształceni w epoce socjalizmu polscy generałowie nie chcą lub nie potrafią zauważać wielu istotnych zmian dokonujących się w otaczającej rzeczywistości. Tak jak przed laty można było mówić tylko pozytywnie o partii, tak nadal wielu z nich rozumie sposób informowania o sprawach wojska - nawet w wewnętrznych relacjach służbowych. Dewiza - „Meldować o sukcesach, problemy rozwiązywać we własnym zakresie" - dla wielu wojskowych nadal jest obowiązującym standardem działania. Informowanie przełożonych wprost o problemach i trudnościach stało się bardzo niemodne. Utyskujący oficerowie, składający stosy meldunków, uznawani są często za dowódców mało zaradnych, generujących problemy i nie radzących sobie z dowodzeniem. Na tle innych oficerów, którzy na służbowych odprawach chwalą się sukcesami i osiągnięciami, wypadają naprawdę mizernie.
Z czasem polityka „pozytywnego informowania" stała się chlebem powszednim w wojsku. O problemach, zaniedbaniach, nadużyciach, brakach i wszelkich patologiach wspomina się tylko wtedy, gdy zajęła się już nimi prokuratura, organy kontroli lub media. Jeśli zaś media zaczęły o czymś mówić, doszukuje się przecieków i wspomina o konieczności zidentyfikowania informatorów. „Od rynku" wojsko zawsze powinno wyglądać ładnie, a cały bałagan zamiatało się zwyczajowo pod dywan. Z czasem jednak okazało się, że bałaganu jest tak dużo, że nawet wojsko nie ma tak dużego dywanu, by go przykryć.
Tuba polityków
Wraz ze zmianami jakie przyniosło członkostwo Polski w NATO i Unii Europejskiej, wydawać by się mogło, że w naszej armii zaczną obowiązywać nowe zasady polityki informacyjnej, charakterystyczne dla starszych demokracji. Nad armią zaczęła obowiązywać cywilna kontrola, a politycy odpowiadający za Siły Zbrojne, wprowadzali nowe zasady polityki informacyjnej resortu. Zmiany były daleko idące. W 2006 r. powołana została etatowa służba prasowa, rozpoczęto szkolenia i rekrutację na etaty „prasowców". Choć zmiany te napotykały na istotne trudności kadrowe, reforma wyglądała naprawdę optymistycznie. Nowe otwarcie czuło się w powietrzu. Był zapał, optymizm, nadzieja na zupełnie nową jakość.
Łyżkę dziegciu do tej beczki miodu dodawał fakt, że wielu oficerów prasowych wywodziło się ze środowiska służby wychowawczej, w której przetrwała spora część oficerów zlikwidowanej wojskowej służby politycznej, mającej swoje niechlubne umocowanie w totalitarnej przeszłości. W ten sposób obyczaje byłych „politycznych" przeniknęły do nowej służby prasowej, w dość znaczący sposób wpływając na ich dalszy rozwój. Niestety w samym MON nie było nigdy silnego merytorycznie i kierującego się nowoczesnymi zasadami sztuki medialnej ośrodka decyzyjnego, który uodpornił by nową służbę od negatywnych wpływów.