MON Bogdana Klicha zamiatał pod dywan

Mechanizmy odsłaniające nieprawidłowości życia publicznego, w wypadku złego stanu wojskowego lotnictwa nie zadziałały. Skrzętnie ukrywana rzeczywistość nie ujrzała światła dziennego — pisze były rzecznik prasowy Dowództwa Sił Powietrznych WP

Publikacja: 05.08.2011 03:20

Marcin Rogus

Marcin Rogus

Foto: EAST NEWS, Bartosz Krupa Bartosz Krupa

Red

Znajomy dziennikarz opowiadał mi niedawno o okolicznościach swojej wizyty w Iraku, podczas której relacjonował działania polskiego kontyngentu. Odizolowani od świata zewnętrznego, zamknięci w wojskowych bazach dziennikarze, skrupulatnie obserwowali życie naszych żołnierzy. Gdy dziennikarz napisał do kraju krytyczną depeszę o tym, jak żołnierze po ulewie wylewali wiadrami wodę z namiotów, bo pomimo obietnic wciąż nie mieszkali w kontenerach mieszkalnych, dowódca polskiego kontyngentu gen. Andrzej Tyszkiewicz przeprowadził z dziennikarzem wychowawczą pogadankę.  „Siadaj ch..., porozmawiamy, jak nie umiesz pisać" –  tak zaczęła się rozmowa.

Choć od tej sytuacji minęło wiele lat, nastawienie wojska do sposobu informowania o wydarzeniach w armii nie uległo znaczącej ewolucji. Wojsko wprawdzie nabrało ogłady, wprowadziło rygorystyczne zasady kontaktów z mediami, ale wciąż nie może osiągnąć standardów komunikacji stosowanych w armiach państwach zachodnich. Wykształceni w epoce socjalizmu polscy generałowie nie chcą lub nie potrafią zauważać wielu istotnych zmian dokonujących się w otaczającej rzeczywistości. Tak jak przed laty można było mówić tylko pozytywnie o partii, tak nadal wielu z nich rozumie sposób informowania o sprawach wojska - nawet w wewnętrznych relacjach służbowych. Dewiza - „Meldować o sukcesach, problemy rozwiązywać we własnym zakresie" - dla wielu wojskowych nadal jest obowiązującym standardem działania. Informowanie przełożonych wprost o problemach i trudnościach stało się bardzo niemodne. Utyskujący oficerowie, składający stosy meldunków, uznawani są często za dowódców mało zaradnych, generujących problemy i nie radzących sobie z dowodzeniem. Na tle innych oficerów, którzy na służbowych odprawach chwalą się sukcesami i osiągnięciami, wypadają naprawdę mizernie.

Z czasem polityka „pozytywnego informowania" stała się chlebem powszednim w wojsku. O problemach, zaniedbaniach, nadużyciach, brakach i wszelkich patologiach wspomina się tylko wtedy, gdy zajęła się już nimi prokuratura, organy kontroli lub media. Jeśli zaś media zaczęły o czymś mówić, doszukuje się przecieków i wspomina o konieczności zidentyfikowania informatorów. „Od rynku" wojsko zawsze powinno wyglądać ładnie, a cały bałagan zamiatało się zwyczajowo pod dywan. Z czasem jednak okazało się, że bałaganu jest tak dużo, że nawet wojsko nie ma tak dużego dywanu, by go przykryć.

Tuba polityków

Wraz ze zmianami jakie przyniosło członkostwo Polski w NATO i Unii Europejskiej, wydawać by się mogło, że w naszej armii zaczną obowiązywać nowe zasady polityki informacyjnej, charakterystyczne dla starszych demokracji. Nad armią zaczęła obowiązywać cywilna kontrola, a politycy odpowiadający za Siły Zbrojne, wprowadzali nowe zasady polityki informacyjnej resortu. Zmiany były daleko idące. W 2006 r. powołana została etatowa służba prasowa, rozpoczęto szkolenia i rekrutację na etaty „prasowców". Choć zmiany te napotykały na  istotne trudności kadrowe, reforma wyglądała naprawdę optymistycznie. Nowe otwarcie czuło się w powietrzu. Był zapał, optymizm, nadzieja na zupełnie nową jakość.

Łyżkę dziegciu do tej beczki miodu dodawał fakt, że wielu oficerów prasowych wywodziło się ze środowiska służby wychowawczej, w której przetrwała spora część oficerów zlikwidowanej wojskowej służby politycznej, mającej swoje niechlubne umocowanie w totalitarnej przeszłości. W ten sposób obyczaje byłych  „politycznych" przeniknęły do nowej służby prasowej, w dość znaczący sposób wpływając na ich dalszy rozwój. Niestety w samym MON nie było nigdy silnego merytorycznie i kierującego się nowoczesnymi zasadami sztuki medialnej ośrodka decyzyjnego, który uodpornił by nową służbę od negatywnych wpływów.

W Centrum Informacyjnym MON, przekształconym potem w Departament Prasowo – Informacyjny, brakowało kierownictwa dobrze przygotowanego warsztatowo i posiadającego doświadczenie w prowadzeniu działalności informacyjnej, w tak istotnej społecznie i rozległej dziedzinie jak obronność. Brak kompetencji kierownictwa, doraźność planów, podatność na nerwowe decyzje polityków, sprawiały, że strategia informowania wojska nigdy nie ewoluowała do poziomu dojrzałego sytemu informacyjnego, budzącego zaufanie środowisk dziennikarskich, z którymi prowadzi się transparentny dialog, bez unikania tematów trudnych i kontrowersyjnych. Zamiast tego, system zamieniał się stopniowo w propagandową tubę, mającą na celu wychwalanie dokonań kierujących resortem polityków i ukrywanie niepowodzeń.

Za kadencji ministra Bogdana Klicha system ten zaczął rozwijać się w zupełnie nieprzewidywalną stronę. Informowanie resortu stało się orężem walki o polityczne cele rządzącej partii. Adekwatną do tej sytuacji strategię narzucono wszystkim dowódcom i rzecznikom prasowym wojska. Osoby kierujące w ostatnich latach Departamentem Prasowo – Informacyjnym MON, należały do kategorii bezwzględnych lojalistów z przedwczesnymi awansami, wykazujących się wyjątkową gorliwością w realizacji politycznych oczekiwań kierownictwa resortu. Tą aktywnością nadrabiano braki merytorycznych kwalifikacji i niezbędnego doświadczenia zawodowego. Kierownictwu resortu nie przeszkadzało nawet to, że szefowie departamentu prasowego zajmowali wysokie miejsca w rankingu „antyrzeczników" przygotowanym przez czołowych polskich dziennikarzy w branżowym miesięczniku "Press" w 2009 roku. Choć w Departamencie Prasowo – Informacyjnym pracowali doświadczeni oficerowie z tytułami naukowymi, międzynarodowym obyciem i bogatym dorobkiem we współpracy z mediami, odsuwani byli na mało istotne stanowiska, bowiem niosąc ze sobą bagaż doświadczeń, nie gwarantowali oczekiwanej przez kierownictwo MON odpowiednio agresywnej polityki informacyjnej.

Wojsko miało być pięknie, jak na festiwalu piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu. Propagandowe laurki w postaci uzawodowienia, czy NSR, nie były jednak w stanie zagłuszyć, często pojawiających się doniesień o złej kondycji polskiej armii. Dziennikarze coraz częściej, nie mogąc uzyskać wyczerpujących odpowiedzi od oficerów prasowych w jednostkach wojskowych, docierali do wiarygodnych doniesień z nieoficjalnych źródeł – a tych nie brakowało. Niezadowolona z sytuacji w wojsku kadra, jej rodziny, współpracujące z wojskiem firmy – wiele osób przekazywało mediom informacje niepopularne dla resortu obrony.

Ochrona interesów politycznych

Pierwszą poważnym sprawdzianem wiarygodności wojskowego informowania była katastrofa samolotu CASA w Mirosławcu  w dniu 23 stycznia 2008 r. Jeszcze przed tym wydarzeniem ministerstwo wielokrotnie, rygorystycznie przywoływało kadrę wojska do przestrzegania zasady „zamkniętych ust" i straszyło konsekwencjami za jej nieprzestrzeganie. Po katastrofie CASY minister obrony narodowej Bogdan Klich zlecił Żandarmerii Wojskowej wszczęcie postępowania wyjaśniającego w sprawie przekazania mediom zdjęć z miejsca katastrofy, zrobionych najprawdopodobniej przez biorącego udział w akcji ratunkowej żołnierza. W komunikacje resortu podano, że szef MON "wyraża głębokie oburzenie z powodu udostępnienia zdjęć dokumentujących miejsce wypadku. - Ogrom tej katastrofy, największej w powojennych dziejach polskiego lotnictwa wojskowego, powinien skłonić nas wszystkich do głębokiego współczucia dla rodzin oraz poszanowania, zgodnie z polską, chrześcijańską tradycją miejsc, w których zginęli polscy żołnierze". Wielu dziennikarzy wyrażało wówczas oburzenie, z powodu ograniczania dostępu do informacji.

Usta próbowano zamknąć jednak nie tylko wojskowym. Gdy córka ofiary katastrofy CASY -  gen. Andrzeja Andrzejewskiego wyruszyła na medialny front zarzucając  resortowi obrony zaniedbania, bałagan i odpowiedzialność za katastrofę, Departament Prasowo – Informacyjny MON nosił się z zamiarem zainicjowania publikacji w tabloidach, mających ją skompromitować. W Dowództwie Sił Powietrznych takie działania nie znajdowały poparcia, a gen. Andrzej Błasik odnosił się do tych pomysłów sceptycznie. Raz już uległ presji polityków i telefonicznie namawiał wdowę po gen. Andrzejewskim do wyciszenia atmosfery wokół katastrofy i powstrzymania córki generała od kontaktów z mediami, co zastało publicznie przez nią ujawnione i  wkrótce obróciło się przeciwko niemu.

Po katastrofie CASY cały system informowania wojska został dostrojony na potrzebę ochrony interesów politycznych ministerstwa. Nie tylko wojskowi rzecznicy redagowali pozytywne komentarze mające na celu ochronę interesów swoich przełożonych. Odpowiedni przekaz płynął także ze strony komisji badającej katastrofę oraz z prokuratury wojskowej. Społeczeństwo i spora część mediów ulegając atmosferze żałoby, pogrążyła się w refleksji i smutku po stracie 20 lotników, i w zasadzie nie zadawała zbyt wielu pytań. Przeprowadzone błyskawicznie, jak na warunki katastrofy lotniczej, prace komisji, wskazujące w znaczącej mierze winę załogi i obsługi naziemnej, ucinały wszelkie dyskusje o odpowiedzialności za katastrofę urzędników ministerstwa i generalicji Sił Powietrznych.

Tymczasem w Dowództwie Sił Powietrznych rozmawialiśmy o  niespotykanej szybkości działania komisji i lukach w prowadzonych badaniach. Jedna z nich dotyczyła bardzo poważnych incydentów lotniczych, tak zwanych „blackoutów", o których meldowały służby bezpieczeństwa lotów z Krakowa.  Podczas lotu dochodziło do całkowitego wyłączenia ciekłokrystalicznych wskaźników samolotu. O problem ten dopytywał na jednej ze służbowych odpraw gen. Andrzej Błasik.  Na jego pytanie oficerowie bezpieczeństwa lotów  odpowiedzieli milczeniem. Tematu dalej nie drążono  – generał i tak już miał wystarczająco dużo problemów po katastrofie, więc rozwijanie kolejnego wątku, nie było w niczyim interesie.

Pod ścisłą kontrolą resortu

Ministerstwo najsilniej ingerowało w sposób informowania w Siłach Powietrznych, które z powodu katastrofy CASY, a także przy okazji innych spektakularnych tematów, takich jak samoloty F-16, C-130 Hercules, czy tarcza antyrakietowa, były obiektem szczególnego zainteresowania mediów. MON chciało całkowicie i bezpośrednio kontrolować politykę informacyjną we wszystkich rodzajach wojsk.

W wojsku przekazywanie kompetencji w zakresie polityki kadrowej, promocji i polityki informacyjnej, było odpowiednikiem przekazywania w administracji publicznej władzy ze szczebla centralnego do samorządów. O ile ten proces w środowisku cywilnym jest widoczny i raczej nieodwracalny, to w wojsku za kadencji ministra Klicha, nastąpił w tej dziedzinie regres. Polityka informacyjna została scentralizowana i podporządkowana interesom politycznym. Dowódca Sił Powietrznych dowodzący prawie dwudziestotysięczną organizacją pozbawiony został samodzielności w realizacji polityki informacyjnej. Choć obronność z założenia wymaga centralizacji, to w wielu jej aspektach autonomia poszczególnych struktur sprzyjała efektywniejszemu wykorzystaniu środków i lepszej organizacji wielu procesów. W polityce informacyjnej pozwalała na sprawniejszy przepływ informacji, budowanie dobrych relacji ze środowiskiem dziennikarskim i wzmacnianie tożsamości danego rodzaju wojsk – co tak bardzo widoczne jest np. w armii USA.

Ministerstwo jeszcze przed katastrofą smoleńską wprowadziło do Dowództwa Sił Powietrznych swojego delegata – oficera departamentu prasowego, który choć nie był związany z Siłami Powietrznymi, miał kierować ich polityką informacyjną. Precedens ten, dotychczas niespotykany w żadnym rodzaju wojsk, odbierał Siłom Powietrznym tożsamość i  własny głos w kontaktach medialnych. Ruch ten gwarantował MON bezpośrednią kontrolę nad informacjami wypływającymi z Sił Powietrznych. Odpowiednia manipulacja faktami miała poprawić notowania ministerstwa, jednak wbrew oczekiwaniom, niewygodne informacje wypływały ustawicznie na światło dzienne i nie dały się skutecznie interpretować.

Po raz pierwszy widoczne stało się to w 5 lutego 2010 r. po awaryjnym lądowaniu polskiego Herculesa w Afganistanie. Samolot cudem uniknął katastrofy o mało nie rozbijając się o skaliste, afgańskie wzgórza. Z poważnymi uszkodzeniami poszycia i sterów, pilotom udało się posadzić maszynę na pasie startowym lotniska w Mazar-e Sharif. Oficjalne komunikaty Dowództwa Sił Powietrznych utrzymywały, że doszło jedynie do usterki, która uniemożliwiła kontynuowanie lotu. Tymczasem opublikowane po kilkunastu dniach od zdarzenia zdjęcia, które ukazały się na amerykańskim portalu herkybirds.com, pokazały bardzo poważne uszkodzenia Herculesa świadczące o groźnym wypadku, który mógł doprowadzić do całkowitego rozbicia maszyny.  Sytuacja ta wywołała głosy krytyki dziennikarzy na temat ukrywania prawdy w resorcie obrony.

Najgorsze przyszło jednak później. 10 kwietnia 2010 r. dochodzi do katastrofy Tu-154 M w Smoleńsku. Siły Powietrzne i resort obrony stają się tematem numer jeden dla wszystkich mediów przez najbliższe miesiące. Odpowiedzialni w resorcie obrony za  politykę informacyjną, pod ciężarem katastrofy, zupełnie tracą wizję działania i gubią się w sposobie reakcji na to tragiczne wydarzenie.

Gry smoleńskie

Początkowa, paniczna reakcja resortu polegała na udowadnianiu, że organizacja lotu odbyła się zgodnie z przepisami. Komunikaty sztabu generalnego i MON podkreślały prawidłowość procedur i ich przestrzeganie oraz pełne panowanie nad zaistniałą sytuacją kryzysu państwa. W komunikacie rzecznika Sztabu Generalnego z 11 kwietnia 2010 r., czytamy: „Informuję, iż fakt uczestnictwa przedstawicieli kierowniczej kadry Sił Zbrojnych RP w składzie delegacji lecącej samolotem Tu-154M do Smoleńska nie wiązał się z jakimkolwiek złamaniem obowiązujących w tym zakresie procedur wojskowych (...) Apelujemy do wszystkich żołnierzy rezerwy i tych pełniących służbę w szeregach Wojska Polskiego o powstrzymanie się od dalszych komentarzy dotyczących okoliczności tragedii do chwili zbadania tej sprawy przez powołane do tego celu eksperckie komisje."

Prawda o sytuacji w armii była jednak zupełnie inna. W Siłach Powietrznych nastąpił całkowity bezwład i paraliż decyzyjny, służba prasowa zaniemówiła. Wkrótce próbowano zastosować scenariusz powtórkowy z katastrofy CASY. Ministerstwo obrony generowało materiały poruszające ludzkie emocje, ułatwiało dostęp dziennikarzy do rodzin zmarłych. We  wszystkich wojskowych przekazach pojawiały się wspomnienia o ofiarach, pogrążeni w żałobie krewni, zasmuceni żołnierze. Łzy miały zdominować ludzkie myślenie i odsunąć rozważania o odpowiedzialności.

Jednak już na tym etapie próbowano wpływać na rozstrzygnięcia w sprawie ewentualnej winy. Zaraz po katastrofie badano sprawę naruszenia procedur podczas lądowania w Smoleńsku samolotu Jak – 40.  Na początkowej fali przekonywania, że organizacja lotów do Smoleńska odbyła się prawidłowo, w czerwcu 2010 r. Dowództwo Sił Powietrznych ogłosiło, że załoga Jaka – 40 nie złamała procedur. Kilka miesięcy później, gdy stało się jasne, że tezy o prawidłowej organizacji lotów nie da się obronić, sytuacja zmienia się diametralnie. Dowódca Sił Powietrznych gen. Lech Majewski, w lutym 2011 r. składa zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przez pilotów Jaka – 40 przestępstwa. Zdumiewa fakt, że oba przeciwstawne wnioski pochodzą z tego samego Dowództwa Sił Powietrznych. Kuriozum tej sytuacji polega przede wszystkim na tym, że zaraz po katastrofie, to właśnie dowódca załogi Jaka - 40 - por. Artur Wosztyl, został wypchnięty przed kamery, aby tłumaczyć, że organizacja lotu do Smoleńska odbyła się zgodnie z procedurą. W pierwszych dniach po katastrofie, to właśnie na tego oficera przeniesiony zostaje medialny ciężar tłumaczenia okoliczności katastrofy. Gdy po kilku miesiącach sprawa zaniedbań staje się oczywista, to jego głowę kładzie się na pieńku odpowiedzialności.

Wraz z upływem czasu i ujawnianiem kolejnych dowodów dotyczących katastrofy, medialna gra resortu toczy się dalej. Idzie o potężną stawkę odpowiedzialności politycznej, karnej i moralnej za śmierć 96 osób. Gdy 12 stycznia 2011 r. Rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy MAK przedstawia swój raport, w którym wprost obarcza winą za katastrofę stronę polską, poczucie oblężonej twierdzy w ministerstwie obrony narasta. W odpowiedzi na raport MAK-u, 17 stycznia 2011 r. odbywa się konferencja prasowa polskiej komisji badającej katastrofę, w skład której wchodzą oficerowie Inspektoratu ds. Bezpieczeństwa Lotów MON. Komisja zarzuca stronie rosyjskiej szereg błędów, ignorowanie istotnych informacji przesłanych przez stronę polską oraz działanie z pobudek propagandowych. Część tych zarzutów ma swoje uzasadnienie, ale tego rodzaju prezentacja przypomina zdecydowanie samoobronę i próbę przeniesienia odpowiedzialności na Rosjan, nie zaś dążenie do ujawnienia obiektywnej prawdy.

Wkrótce cały kraj oczekuje na wyniki eksperymentów na drugim - bliźniaczym Tu-154M, które miały odpowiedzieć na kluczowe pytanie, czy załoga użyła przycisk automatycznego odejścia, a jeśli tak, czy czynność ta wywołała redakcję maszyny? Oczekiwanie to było wyjątkowo długie, trwające aż do kwietnia 2011. Oficjalnie informowano, że  z powodu uszkodzenia monitora systemu TAWS eksperyment nie może się odbyć i konieczna jest jego naprawa. Zastanawia jednak fakt tak długiego oczekiwania, zwłaszcza, że naprawa tego typu usterki nigdy nie trwała zbyt długo. Samoloty służyły do przewozu VIP-ów i służby techniczne 36. specpułku wszelkie awarie naprawiały ekspresowo, często w ciągu kilku dni. Domniemywać jedynie można, że odwlekanie terminów było obliczoną strategią rządzących. Nawet po przeprowadzonych w kwietniu 2011 r. eksperymentach na drugim tupolewie, do publicznej wiadomości nie przekazano oficjalnie prawie żadnych wiadomości.

Przykłady niezrozumiałych działań informacyjnych resortu obrony można mnożyć w nieskończoność. Jednym z ostatnich był incydent w dniu 4 lipca 2011 r. podczas lotu delegacji kancelarii prezydenckiej na Ukrainę samolotem Jak – 40. Na krótko po wylocie z Okęcia doszło do problemów z hermetyzacją kabiny. Informacja o tym fakcie dotarła do Polski jedynie dlatego, że przekazały ją ukraińskie media, powtarzające słowa prezydenta Janukowycza, który wspominał o kłopotach polskiej delegacji z przelotem. Dlaczego Siły Powietrzne i kancelaria prezydencka ukrywały incydent? Nie wiadomo. Takie stanowisko dziwi jednak w obliczu doświadczeń z Mirosławca i Smoleńska.

Choroba systemu

Wojskowe służby prasowe,  pomimo szczytnych założeń, zatrzymały się w swoim rozwoju i pozostają propagandowym narzędziem rządzących polityków. Do takiej służby niechętnie przystępują wykwalifikowani i zdolni fachowcy, a i pozostała kadra z niesmakiem i dystansem obserwuje mechanizmy działania wojskowego PR. Do czasu ogłoszenia raportu komisji Millera i decyzji premiera o dymisji ministra Klicha, resort obrony wszelkimi możliwymi metodami prowadził walkę o polityczne przetrwanie i konsekwentnie realizował swoje propagandowe cele. W ramach tej strategii, od początku roku zaczął działać Wojskowy Instytut Wydawniczy wydający wojskowe czasopisma, promujący wojsko i po prostu zarabiający pieniądze. Znowelizowana ustawa o finansach publicznych wymuszała likwidację instytucji rachunku dochodów własnych jednostek budżetowych. MON jednak nie chcąc tracić skutecznego narzędzia własnej promocji, wykonało zabieg określany przez ekonomistów i prawników jako formułę wyjątkowo mało przejrzystą i budzącą poważne wątpliwości prawne.

Cały system wojskowego informowania, włączając w to wojskową prokuraturę i struktury badające katastrofy lotnicze, postępował dotychczas zgodnie ze zdefiniowaną przez kierownictwo resortu logiką, która przekładała się na obronę interesów szefa resortu. System badający katastrofy polskiego lotnictwa wywodzi się z zamierzchłych lat 70 - tych ubiegłego wieku i przez dziesięciolecia uległ jedynie rozbudowie i kosmetycznym zmianom. Jego podstawową ułomnością jest to, że instytucje uczestniczące w badaniu katastrof, takie jak Inspektorat Ministerstwa Obrony Narodowej ds. Bezpieczeństwa Lotów, po pierwsze - same w znaczącym stopniu odpowiadają za stan bezpieczeństwa lotnictwa, a po drugie - podlegając urzędnikom ministerstwa, nie mają swobody w formułowaniu zarzutów wobec nich.

System ten skonstruowano w zupełnie odmiennych uwarunkowaniach. Od lat 70 zasady funkcjonowania lotnictwa wojskowego znacznie się zmieniły, chociażby z uwagi na fakt, że wdrożono nowy sprzęt produkcji zachodniej, a w raz z nim umowy dotyczące offsetu, szkolenia i zaopatrzenia w części zamienne, za realizację których odpowiadają wysocy urzędnicy na szczeblu MON. W takich okolicznościach, instytucja podporządkowana ministerstwu, nie jest w stanie w sposób w pełni obiektywny dokonać audytu lub przeprowadzić dochodzenie i sformułować niezależne wnioski, zwłaszcza takie, które obciążają ścisłe kierownictwo resortu. Adekwatna sytuacja dotyczy prokuratury wojskowej, w której ścieżka kariery wojskowych śledczych, zależy od decyzji ministerstwa obrony.

Demokratyczne mechanizmy, gwarantujące mediom swobodę dostępu do informacji i odsłaniające różne nieprawidłowości życia publicznego, w wypadku złego stanu wojskowego lotnictwa, nie zadziałały. Skrzętnie ukrywana rzeczywistość nie ujrzała światła dziennego, a przez to nie został wzbudzony odpowiednio głośno medialny alarm mobilizujący polityków i różne instytucje do natychmiastowego leczenia „stanu zapalnego". Pytaniem bez odpowiedzi pozostanie zapewne to, czy gdyby wojsko przez ostatnie lata,  w sposób transparentny, unikając propagandowego zadęcia, informowało o faktycznych problemach wewnętrznych, 96 pasażerów lotu do Smoleńska nie zginęłoby w tej absurdalnej katastrofie?

Autor jest niezależnym analitykiem obronności, specjalistą w dziedzinie PR i media relations. Wykłada w Wyższej Szkole Bezpieczeństwa w Poznaniu. Uczestniczył w europejskiej misji zadaniowej EUFOR w Bośni i Hercegowinie, był współautorem reportaży o misji żołnierzy Sił Powietrznych w Afganistanie. Przed 10 kwietnia 2010 r. pracował jako rzecznik prasowy Dowództwa Sił Powietrznych WP. Po katastrofie smoleńskiej zrezygnował z zawodowej służby wojskowej

Znajomy dziennikarz opowiadał mi niedawno o okolicznościach swojej wizyty w Iraku, podczas której relacjonował działania polskiego kontyngentu. Odizolowani od świata zewnętrznego, zamknięci w wojskowych bazach dziennikarze, skrupulatnie obserwowali życie naszych żołnierzy. Gdy dziennikarz napisał do kraju krytyczną depeszę o tym, jak żołnierze po ulewie wylewali wiadrami wodę z namiotów, bo pomimo obietnic wciąż nie mieszkali w kontenerach mieszkalnych, dowódca polskiego kontyngentu gen. Andrzej Tyszkiewicz przeprowadził z dziennikarzem wychowawczą pogadankę.  „Siadaj ch..., porozmawiamy, jak nie umiesz pisać" –  tak zaczęła się rozmowa.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Sądy i trybunały
Ważna opinia z TSUE ws. neosędziów. Nie spodoba się wielu polskim prawnikom
Sądy i trybunały
Będzie nowa ustawa o Sądzie Najwyższym. Ujawniamy plany reformy
Matura i egzamin ósmoklasisty
Jakie warunki trzeba spełnić, aby zdać maturę 2025?
ZUS
Kolejny pomysł zespołu Brzoski: ZUS rozliczy składki za przedsiębiorców
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Prawo rodzinne
Resort Bodnara chce dać więcej czasu rozwodnikom. Szykuje zmianę w prawie
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne