– Wygraliśmy bitwę, trzeba wygrać wojnę – mówił wczoraj po opuszczeniu sądu chorąży Andrzej Osiecki, jeden z siedmiu żołnierzy oskarżonych o ostrzelanie afgańskiej wioski. Kiedy godzinę wcześniej usłyszał słowo „niewinny", nie drgnęła mu nawet powieka. – Tak samo przyjmowałbym wyrok skazujący. Jestem żołnierzem – przekonywał.
Ostrzał i zarzuty
Ale sprawa Nangar Khel z pewnością pozostanie w jego głowie do końca życia. Podobnie zresztą, jak w głowach pozostałych oskarżonych, żołnierzy, polityków i milionów osób, które od blisko czterech lat śledziły ją za pośrednictwem mediów.
Pierwszy akt dramatu rozegrał się 16 sierpnia 2007 r. w afgańskiej prowincji Paktika. O godz. 8.15 w okolicach Nangar Khel pojazdy sił ISAF (koalicji w Afganistanie) zostały uszkodzone przez minę-pułapkę, a potem ostrzelane przez talibów. Po kilku godzinach na miejsce został wysłany polski patrol. Żołnierze rozstawili moździerz i otworzyli ogień. Część pocisków spadła na wolno stojące zabudowania. Podczas ostrzału zginęło sześć osób, dwie w szpitalu.
Początkowo Żandarmeria Wojskowa prowadziła śledztwo pod kątem nieostrożnego użycia broni. Ale w listopadzie 2007 r., krótko po powrocie do kraju, siedmiu komandosów zostało w spektakularny sposób zatrzymanych. Sześciu z nich prokuratura zarzuciła zbrodnię wojenną, za co grozi nawet dożywocie. Siódmy, który obsługiwał karabin, a nie moździerz, miał odpowiadać za ostrzelanie niebronionego obiektu cywilnego. Wszyscy trafili do aresztu.
Według śledczych żołnierze jeszcze w bazie usłyszeli od swojego dowódcy kapitana Olgierda C. rozkaz ostrzelania wioski. A potem go zrealizowali.