Scena polityczna drgnęła nieznacznie – tak można by wnioskować z sondażowych rezultatów wyborów samorządowych. O ile tylko potraktować je jako partyjny plebiscyt. A ponieważ wybierając sejmiki wojewódzkie, głosuje się na listy partii, a liderzy głównych stronnictw jeździli po całym kraju, mówiąc o wszystkim – od wojny w Afganistanie po program zrównoważonego rozwoju – można je za taki plebiscyt uznać.
Tego poczucia zabetonowania nie zmieniają wieści z niektórych dużych miast, skądinąd krzepiące, bo pokazujące walory samorządności, która w kilku ośrodkach premiowała prezydentów niezależnych także od PO. W dużych miastach jednak, gdzie liczyły się partie, obywatele zaufali po raz kolejny w większym stopniu Platformie niż stronnictwu Jarosława Kaczyńskiego. Co więcej, w niektórych miastach etykietka PiS działała trochę jako dodatkowy obciążający stygmat. Być może w Warszawie dobrze znający to miasto indywidualista Czesław Bielecki miałby szanse ze zrutynizowaną po czubki uszu Hanną Gronkiewicz-Waltz, gdyby nie partyjna logika. A warto pamiętać, że w tym mieście w 2002 roku wygrał Lech Kaczyński.
[srodtytul]Wybory, czyli korekta[/srodtytul]
Do tej pory wybory samorządowe, rok po parlamentarnych, zawsze wykazywały większą lub mniejszą skłonność do korygowania dotychczasowego obrazu. W roku 1994 partie postpeerelowskie SLD i PSL wygrały raz jeszcze, ale poblokowana w nowe koalicje solidarnościowa prawica wypadła dużo lepiej. W roku 1998 AWS utrzymał swoją przewagę, ale SLD zaczął się odkuwać. Za to w roku 2002 partia Leszka Millera straciła sporo, spadając z 41 do 28 procent. Wreszcie w roku 2006 PO wyprzedziła zwycięski przed rokiem PiS.
Tym razem wybory samorządowe są nie po roku, a trzy lata po parlamentarnych – po rozwiązaniu poprzedniego Sejmu relacje czasowe się zaburzyły. A jednak, choć było więcej czasu na zmiany, opozycja nie jest silniejsza, a już z pewnością silniejszy nie jest PiS.