Czekając na ruch wahadła

Platforma Obywatelska po raz kolejny pokonała wczoraj Prawo i Sprawiedliwość. Ale jej przewaga nie jest tak duża, jakiej oczekiwano. To może być ostrzeżenie od wyborców – sondaże powyborcze analizuje publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 22.11.2010 01:50

Czekając na ruch wahadła

Foto: Archiwum

Scena polityczna drgnęła nieznacznie – tak można by wnioskować z sondażowych rezultatów wyborów samorządowych. O ile tylko potraktować je jako partyjny plebiscyt. A ponieważ wybierając sejmiki wojewódzkie, głosuje się na listy partii, a liderzy głównych stronnictw jeździli po całym kraju, mówiąc o wszystkim – od wojny w Afganistanie po program zrównoważonego rozwoju – można je za taki plebiscyt uznać.

Tego poczucia zabetonowania nie zmieniają wieści z niektórych dużych miast, skądinąd krzepiące, bo pokazujące walory samorządności, która w kilku ośrodkach premiowała prezydentów niezależnych także od PO. W dużych miastach jednak, gdzie liczyły się partie, obywatele zaufali po raz kolejny w większym stopniu Platformie niż stronnictwu Jarosława Kaczyńskiego. Co więcej, w niektórych miastach etykietka PiS działała trochę jako dodatkowy obciążający stygmat. Być może w Warszawie dobrze znający to miasto indywidualista Czesław Bielecki miałby szanse ze zrutynizowaną po czubki uszu Hanną Gronkiewicz-Waltz, gdyby nie partyjna logika. A warto pamiętać, że w tym mieście w 2002 roku wygrał Lech Kaczyński.

[srodtytul]Wybory, czyli korekta[/srodtytul]

Do tej pory wybory samorządowe, rok po parlamentarnych, zawsze wykazywały większą lub mniejszą skłonność do korygowania dotychczasowego obrazu. W roku 1994 partie postpeerelowskie SLD i PSL wygrały raz jeszcze, ale poblokowana w nowe koalicje solidarnościowa prawica wypadła dużo lepiej. W roku 1998 AWS utrzymał swoją przewagę, ale SLD zaczął się odkuwać. Za to w roku 2002 partia Leszka Millera straciła sporo, spadając z 41 do 28 procent. Wreszcie w roku 2006 PO wyprzedziła zwycięski przed rokiem PiS.

Tym razem wybory samorządowe są nie po roku, a trzy lata po parlamentarnych – po rozwiązaniu poprzedniego Sejmu relacje czasowe się zaburzyły. A jednak, choć było więcej czasu na zmiany, opozycja nie jest silniejsza, a już z pewnością silniejszy nie jest PiS.

Naturalnie można, używać najróżniejszych argumentów dowodząc, że to naturalne. Konserwowane budżetowymi pieniędzmi stronnictwa stają się tworami coraz stabilniejszymi, a wyborcy przyzwyczajają się, by nie gonić za nowościami. Poparcie elit i mediów sprzyja Platformie jak nikomu wcześniej. Kaczyński już wczoraj ogłosił, że to garstka „spiskowców” spod znaku Joanny Kluzik-Rostkowskiej uniemożliwiła jego zwycięstwo.

Ma zresztą powód do pewnej satysfakcji – po raz kolejny nie sprawdziła się przepowiednia, że miejsce pierwszej partii opozycyjnej zajmie lewica. W sumie różnica między PiS a PO nie jest tak wielka. A jednak zestawiając ten rezultat z wynikami pierwszej, w pełni partyjnej tury wyborów prezydenckich (prawie 36 procent), trudno go z kolei nie uznać za cienki. Można w nim zresztą dostrzec różne zakodowane złe wróżby dla Kaczyńskiego. Choćby nadspodziewanie dobry wynik ludowców. PSL mógł przejąć część PiS-owskich wyborców.

Przy okazji poprzednich wyborów samorządowych opozycja potrafiła się – pomińmy znowu ich lokalny wymiar – przegrupować, zmienić. W 1994 roku prawica pozawierała cały szereg sojuszy, na które nie umiała się zdobyć rok wcześniej. W roku 1998 Sojusz Lewicy zmienił formułę – z luźnej koalicji wielu ugrupowań stał się zwartą partią skupioną wokół Millera. W roku 2002 PO i PiS zareagowały akurat nie całkiem udanym eksperymentem sojuszu wyborczego PO – PiS. Wreszcie w roku 2006 Platforma nie tylko zmieniła w sposób zasadniczy swój programowy i wizerunkowy przekaz, ale na blokowanie list przez rządową koalicję PiS i przystawek odpowiedziała podobną kombinacją z ludowcami.

Kaczyński to pierwszy lider opozycji, który po przegranych wyborach właściwie niczego nie zmienił. Pomijając epizod kampanii prezydenckiej, gdy zmieniono prawie wszystko, ale potem ze wstydem ogłoszono, że rekordowy wynik w pierwszej turze to wstydliwa wpadka. Gdy spojrzeć na czas po 2007 roku, to jest wciąż ta sama linia. Tyle że po Smoleńsku wzmacniana jeszcze zrozumiałymi nowymi emocjami.

Stosuje się co najwyżej jeszcze więcej tych samych chwytów, gestów i tonów. W duchu osiągania efektu skrajnej polaryzacji między PiS i PO w każdej sprawie. W duchu odmawiania partii rządzącej patriotyzmu i prawomocności. I w duchu budowania w elektoracie poczucia rozżalenia pod hasłem: w krainie Michnika, Lisa i Wajdy nam po prostu nie może się udać.

[wyimek]Lewica odkuła się dzięki taktycznej zręczności Grzegorza Napieralskiego, bardzo dobrze wypadł też PSL, który nie będzie już uważany za łatwy polityczny łup do przejęcia przez Platformę[/wyimek]

Chwilami można mieć wrażenie, że nie tylko Jarosławowi Kaczyńskiemu przestało zależeć na zwycięstwie, ale i jego najwierniejszy elektorat buduje swoją tożsamość na poczuciu nieuchronności następnych porażek. Naturalnie pozostaje mit wielkiego odkucia się – w następstwie domniemanego społecznego kataklizmu PiS ma nagle przejąć od 20 do 30 procent nie swoich wyborców i wziąć wszystko. Jak Viktor Orban na Węgrzech. Dlaczego jednak już teraz o tych wyborców chociaż trochę nie zabiega, pozostaje słodką tajemnicą prezesa.

Naturalnie można wierzyć w mechanizm wahadła. W wielu krajach zachodnich – Anglia, Niemcy – partie potrafią rządzić przez wiele kadencji, a opozycja nie ulega dezintegracji, tylko czeka na swoją kolej. A jednak, i to warto podkreślić, nie czeka bezczynnie. I SPD pod wieloletnimi rządami CDU-CSU, i brytyjscy konserwatyści w czasach dominacji Blaira wiele razy zmieniali strategię, taktykę, a przede wszystkim twarze przywódców.

[srodtytul]Przechylona scena[/srodtytul]

PiS nie przejawia skłonności do poszukiwań, a przecież różni się tym od tamtych zachodnich ugrupowań, że jest formacją antyestablishmentową, więc podwójnie zagrożoną erozją, zwątpieniem, dezercją co bardziej praktycznych działaczy. W przypadku liderów takiej partii dzielności lwa powinna więc towarzyszyć chytrość lisa.

Tymczasem jest to ugrupowanie do bólu przewidywalne, które wyrażając wiele ważnych emocji społecznych, stawało się powoli jednym więcej narzędziem machiny propagandowej partii rządzącej. A ta machina, coraz bardziej obrotowa, nie chce się zapaść pod ciężarem własnych przewin. Nawet tak poważnych jak afera hazardowa czy niedbalstwa, które doprowadziły do smoleńskiej katastrofy.

Choć jednocześnie, czy lider raz jeszcze zwycięskiej Platformy Donald Tusk ma powody do bezwzględnego zadowolenia? Niekoniecznie. Jego przewaga nie jest już tak przemożna. Jedna szansa już chyba zniknęła – PSL nie będzie zapewne łatwym łupem do przejęcia na wspólne listy wyborcze. Inne pytania pozostają bez odpowiedzi. Czy jechać w roku wyborczym czystym PR, czy może się zdecydować na choć parę ryzykownych projektów? Czy ryzykować przedterminowe wybory, czy trzymać władzę do końca? Dylematy się mnożą.

Czy w tych rozważaniach nie poczuje niczyjego gorącego oddechu na karku? Może nie, a może jednak tak. Może dodatkowym zagrożeniem stanie się lewica odkuwająca się dzięki taktycznej zręczności Grzegorza Napieralskiego, który, w odróżnieniu od Kaczyńskiego, coś w swojej formacji zmienił? A może nowe ugrupowanie PiS-owców light, którzy mogą zasiać ferment w tracących wiarę w nieomylność lidera kadrach Kaczyńskiego. A może wreszcie, choć to scenariusz najmniej prawdopodobny, do skutecznego boju ruszy raz jeszcze odrodzony prezes PiS? W końcu druzgocącej klęski jednak nie poniósł.

Jeśli to coś więcej niż tylko przejściowe wrażenie, wypadnie się tylko cieszyć. Bo w Polsce scena przechylona stale w jedną stronę, wzmacnia patologie rządzenia, z którymi na Zachodzie poradzono sobie przynajmniej częściowo.

Scena polityczna drgnęła nieznacznie – tak można by wnioskować z sondażowych rezultatów wyborów samorządowych. O ile tylko potraktować je jako partyjny plebiscyt. A ponieważ wybierając sejmiki wojewódzkie, głosuje się na listy partii, a liderzy głównych stronnictw jeździli po całym kraju, mówiąc o wszystkim – od wojny w Afganistanie po program zrównoważonego rozwoju – można je za taki plebiscyt uznać.

Tego poczucia zabetonowania nie zmieniają wieści z niektórych dużych miast, skądinąd krzepiące, bo pokazujące walory samorządności, która w kilku ośrodkach premiowała prezydentów niezależnych także od PO. W dużych miastach jednak, gdzie liczyły się partie, obywatele zaufali po raz kolejny w większym stopniu Platformie niż stronnictwu Jarosława Kaczyńskiego. Co więcej, w niektórych miastach etykietka PiS działała trochę jako dodatkowy obciążający stygmat. Być może w Warszawie dobrze znający to miasto indywidualista Czesław Bielecki miałby szanse ze zrutynizowaną po czubki uszu Hanną Gronkiewicz-Waltz, gdyby nie partyjna logika. A warto pamiętać, że w tym mieście w 2002 roku wygrał Lech Kaczyński.

Pozostało jeszcze 84% artykułu
Publicystyka
Marius Dragomir: Wszyscy wrogowie Viktora Orbána
Publicystyka
Kazimierz Groblewski: Sztaby wyborcze przed dylematem, czy już spuszczać bomby na rywali
Publicystyka
Jędrzej Bielecki: Karol Nawrocki w Białym Domu. Niedźwiedzia przysługa Donalda Trumpa
analizy
Likwidacja „Niepodległej” była błędem. W Dzień Flagi improwizujemy
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Publicystyka
Roman Kuźniar: 100 dni Donalda Trumpa – imperializm bez misji
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne