Polska i rosyjska odpowiedzialność za tragedię

Nie można ukrywać, że winę za katastrofę ponoszą wspólnie załoga Tu-154M i rosyjscy kontrolerzy lotów

Publikacja: 20.01.2011 02:47

Tu-154M o numerze bocznym 101 (na zdjęciu w 2007 roku w Dęblinie). fot. tomek koryszko

Tu-154M o numerze bocznym 101 (na zdjęciu w 2007 roku w Dęblinie). fot. tomek koryszko

Foto: Dziennik Wschodni

Raport Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) i stanowisko polskich ekspertów w sprawie katastrofy smoleńskiej obnażyły słabość Polski i Rosji. Z jednej strony tragedia prezydenckiego samolotu ukazała bowiem wieloletnie zaniedbania w polskim lotnictwie, decyzyjną niemoc wysokich rangą urzędników i małostkowość polityków.

Z drugiej jest jaskrawym przykładem panującego w Rosji chaosu – zarówno decyzyjnego, jak i organizacyjnego – oraz mentalności, w której bohaterem staje się pilot, który ląduje przy złamaniu wszelkich procedur bezpieczeństwa, narażając życie kolegów z załogi i pasażerów.

 

 

10 kwietnia 2010 r. elementy te złożyły się w śmiertelną układankę, która pochłonęła 96 osób. Trzeba jednak przyznać, że bezpośrednią winę za katastrofę polskiego Tu-154M ponosi zarówno załoga samolotu, jak i rosyjscy kontrolerzy lotów.

 

 

Piramidę śmiertelnych błędów zaczęła decyzja załogi Tu-154M o starcie z warszawskiego lotniska Okęcie. Piloci nie mieli prawa wzbić się w powietrze bez pełnej informacji o pogodzie nad Smoleńskiem i danych o lotnisku Siewiernyj. Nie ma więc wątpliwości, że podejmując taką decyzję, złamali procedury obowiązujące w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego (36. SPLT), który odpowiada za przewóz VIP-ów.

Mjr Arkadiusz Protasiuk, dowódca załogi Tu-154M, zdecydował się na start „w ciemno”, nie wiedząc nawet, jak wygląda procedura podejścia do lądowania na Siewiernym. Tym samym nie miał pewnej wiedzy, na jakiej wysokości należy podjąć decyzję o lądowaniu lub przerwaniu manewru. Załoga tupolewa nie miała też pojęcia o pogodzie panującej na miejscu. Dysponowała tylko ogólnymi danymi znad obszaru Smoleńska (tzw. depesza SYNOP) odświeżanymi co godzinę. Nie otrzymała kluczowych depesz METAR i TAF, które zawierają nie tylko informacje o pogodzie panującej bezpośrednio nad lotniskiem, ale także prognozę dla tego miejsca na najbliższe pół godziny. Lotnisko nie miało tego typu danych, bo od miesięcy było w likwidacji (otwarto je wyjątkowo na czas uroczystości katyńskich 7 i 10 kwietnia). Mimo to, gdyby piloci postępowali zgodnie z procedurą, być może do tragedii by nie doszło. Tymczasem została ona złamana.

W dodatku jedno z lotnisk zapasowych – Witebsk – wskazano mylnie w planie lotu, bo w wekeend nie pracowało.

Ostatecznie rządowa maszyna wzbiła się w powietrze o godz. 7.27 czasu polskiego. Już wtedy od prawie 20 minut kontrolerzy lotów ze Smoleńska wiedzieli, że widzialność jest mniejsza niż określone minima wyznaczające warunki bezpiecznego wylądowania. Mimo to strona polska nie otrzymała tych informacji od Rosjan. Dlaczego? Po ujawnieniu stenogramów rozmów w wieży smoleńskiego lotniska z 10 kwietnia można przypuszczać, że ktoś w jednostce w Twerze lub tajemniczym centrum dowodzenia w Moskwie

(nie sprecyzowano, o jakie centrum chodzi, najprawdopodobniej sił powietrznych Federacji Rosyjskiej) podjął decyzję, aby tych kluczowych danych nie przekazywać stronie polskiej. Gdyby taka informacja dotarła do Warszawy, wówczas byłby czas m.in. na zorganizowanie transportu dla prezydenta i członków delegacji do Katynia z innego lotniska.

 

 

Gdy polski tupolew kołował na pasie startowym Okęcia, na Siewiernym dwukrotnie, bez powodzenia, do lądowania podchodził rosyjski ił-76. W tym czasie kontrolerzy lotów przeżywali bardzo trudne chwile. Na wieży padały przekleństwa, a w głosie znajdujących się tam osób było słychać przerażenie. Podczas obydwu prób samolot tylko cudem uniknął katastrofy. Za pierwszym razem jedno ze skrzydeł iła minęło pas startowy lotniska na wysokości 3 – 4 metrów. Tuż po rezygnacji z lądowania rosyjskiego samolotu (było to dokładnie minutę przed startem Tu-154M z prezydentem z Warszawy), kontrolerzy na wieży doszli do wniosku, że trzeba powiedzieć Polakom, że tupolew nie powinien wystartować z Warszawy. Jednak także i tym razem żadnej informacji do Polski ostatecznie nie przekazano.

Mimo ciągle gęstniejącej nad Smoleńskiem mgły wieża nie zamknęła Siewiernego i nie skierowała tupolewa na zapasowe lotnisko. Według polskich ekspertów był to kluczowy błąd rosyjskich kontrolerów. Twierdzą, że po nieudanych próbach lądowania iła, lotnisko powinno zostać zamknięte. Ze stenogramów rozmów na wieży jednoznacznie wynika, że taki pomysł był rozważany, a kontrolerzy próbowali znaleźć dla polskiego samolotu lotnisko zapasowe. Tym razem również ktoś w Moskwie lub Twerze zdecydował inaczej i kazał smoleńskim kontrolerom przyjąć Tu-154M.

Jednak napięcie na wieży lotniska było duże już kilka minut przed nieudanymi podejściami do lądowania iła. Do lądowania podchodził bowiem polski jak-40 z dziennikarzami na pokładzie. Załoga wylądowała na Siewiernym, mimo sprzeciwu wieży. Kontrolerzy nie chcieli dopuścić do lądowania właśnie ze względu na złe warunki atmosferyczne. Jednak po bezpiecznym wylądowaniu maszyny kontroler pochwalił pilota słowem: „mołodiec” (zuch). Chociaż załoga złamała wszelkie procedury bezpieczeństwa. Nie ulega wątpliwości, że decyzja o lądowaniu podjęta przez załogę jaka-40 naraziła na niebezpieczeństwo znajdujących się na pokładzie pasażerów.

 

 

Ze stenogramów rozmów wieży z załogą jaka-40 i iła-76 wynika, że kontrolerzy przekazywali mylne informacje o faktycznej sytuacji pogodowej. Polscy eksperci ujawnili, że Rosjanie najpierw poinformowali polski samolot, iż niebo jest bezchmurne, a widoczność sięga czterech kilometrów. Po kilku minutach powiedzieli, że mgła staje się coraz gęstsza, a widoczność wynosi 1500 metrów. Po minucie załoga iła otrzymała wiadomość z wieży, że sięga już tylko 1000 metrów. W jaki sposób mogło dojść do tak szybkiego pogorszenia pogody? Według polskich ekspertów jest to niemożliwe. Można jednak podejrzewać, że błąd ten mógł wynikać z pomyłki kontrolerów lub przekazania złych danych przez jednostkę w Twerze.

Nie ma wątpliwości, że załoga Tu-154M mimo początkowego braku informacji o pogodzie w Smoleńsku, wiedziała o złych warunków atmosferycznych. Ostrzegła ich tuż po wylądowaniu załoga jaka-40. Jednak wygląda na to, że piloci nie zamierzali rezygnować z lądowania w Smoleńsku. Chociaż kontrolerzy gorączkowo usiłowali skierować ich na lotnisko zapasowe. W tym czasie do kokpitu wchodziły osoby postronne: dyrektor w MSZ Mariusz Kazana i dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik. MAK twierdzi, że wywierali oni presję na pilotów, aby mimo złej pogody wylądowali w Smoleńsku. Tymczasem polscy eksperci nacisków nie potwierdzają. Niemniej jednak załoga nie miała komfortowych warunków do podejmowania decyzji, ale obciąża ją fakt, że w ogóle ktoś wszedł podczas lotu do kokpitu. Zgodnie z procedurami bowiem podczas lotu kabina powinna być zamknięta.

Podobnie jak nikt poza rosyjskimi kontrolerami nie powinien znaleźć się w wieży smoleńskiego lotniska. Tymczasem oprócz ppłk. Pawła Plusnina i mjr. Wiktora Ryżenki od świtu 10 kwietnia był tam również płk Nikołaj Krasnokutski, delegowany na wieżę z jednostki w Twerze. Zgodnie z procedurą nie miał prawa kontaktować się z żadnym lądującym tego dnia samolotem. On jednak nie tylko rozmawiał z załogą Tu-154M, ale dowodził w wieży, a swe decyzje konsultował z tajemniczym generałem. To właśnie Krasnokutski po rozmowach z różnymi osobami znajdującymi się poza wieżą mówi do Plusinina: „Paweł, doprowadzasz do 100 metrów. 100 metrów. Bez dyskusji...”

 

 

Załoga, zbliżając się do lotniska zaczęła obniżać lot. Czy więc zdecydowała się na lądowanie? To nie jest pewne. Wiadomo, że nie było współpracy między nią a rosyjskimi kontrolerami. A ta jest szczególnie ważna w sytuacji, gdy lotnisko jest prymitywne, nie ma systemu ILS (precyzyjnego systemu naprowadzania samolotów), i żeby lądować trzeba się kierować na radiolatarnie.

Kontrolerzy utrzymywali załogę tupolewa w przekonaniu, że samolot jest na właściwej „ścieżce i kursie”. Chociaż był o 120 metrów w bok kursu i kilkadziesiąt metrów za nisko. Im bliżej samolot był lotniska, tym te informacje miały większe znaczenie.

Z kolei polska załoga nie „kwitowała” wysokości, chociaż powinna – przy schodzeniu to obowiązek. A kontrolerzy nie dopominali się od Tu-154M tych informacji.

Dlaczego załoga nie „kwitowała” wysokości? W zapisach rozmów wieża – Tu-154M trudno się doszukać wyjaśnienia. Po tym, gdy kontroler kilkakrotnie podaje dane o kursie i ścieżce, załoga milczy.

Dlaczego rosyjscy kontrolerzy nie dopominali się danych o wysokości? Być może doszli do wniosku, że skoro załoga tupolewa nie podaje wysokości, i to kilkakrotnie, to nie potrzebuje pomocy wieży. Przecież wylądował polski jak-40, we mgle i to bez pozwolenia. Kontrolerzy mogli myśleć, że rządowy samolot jest lepiej wyposażony i załoga nie chce pomocy.

 

 

W ostatniej fazie lotu załoga kontynuowała podchodzenie do lądowania mimo ostrzeżeń systemu TAWS i prędkości dwa razy większej od dopuszczalnej (8,5 m/s). Po raz pierwszy TAWS włączył się o godzinie 8.40.

Potem takich ostrzeżeń było jeszcze kilka. TAWS wręcz krzyczał, że samolot jest za blisko ziemi. Dlaczego piloci to ignorowali? Być może dlatego, że lotniska smoleńskiego nie było w bazie systemu, co spowodowałoby błędne wskazania. Dziś wiadomo, że ostrzeżenia były prawdziwe, a załoga powinna już po pierwszym sygnale poderwać maszynę.

O 8.40, czyli kilkadziesiąt sekund po pierwszym sygnale TAWS, mjr Arkadiusz Protasiuk zdecydował: „Odchodzimy”. Drugi pilot to potwierdził.

Przez następne 14 sekund nic się jednak nie dzieje. W kabinie tupolewa panuje cisza, a samolot dalej się zniża, zamiast zacząć się wznosić. Ten moment to jedna z największych tajemnic lotu. Niewątpliwie wskazuje na błąd załogi, która w ostatniej fazie lotu korzystała z autopilota.

Dlaczego? Była gęsta mgła, ziemia w dole niewidoczna, a na prymitywnym lotnisku nie było ILS. Były jedynie radiolatarnie, ale ich też nie było widać. W tych warunkach Protasiuk mógł uznać, że to bezpieczniejsze lądowanie. Było jednak inaczej.

– Dowódca tupolewa powiedział „odchodzimy”, a chwilę później mógł wcisnąć odpowiedni przycisk, co powinno spowodować poderwanie samolotu. Jednak reakcji nie było. Być może dlatego, że autopilot w takiej sytuacji działa tylko wtedy, kiedy lotnisko jest wyposażone w system ILS. A w Smoleńsku go nie było – uważa kpt. Robert Zawada, doświadczony pilot, sejmowy ekspert.

Czy załoga zastygła w bezruchu zdumiona, że samolot nie reaguje i nie zaczyna się wznosić? To bardzo prawdopodobne. – Kiedy pilot podjął decyzję „odchodzimy”, powinien wyłączyć autopilota, przejść na sterowanie ręczne i wykonać czynności powodujące odejście na drugi krąg – tłumaczy Zawada.

Eksperci, z którymi rozmawialiśmy, mówią, że w czarnych skrzynkach nie zapisał się ślad potwierdzający włączenie przycisku. Ale czy w ogóle ten manewr mógł się w skrzynce zapisać? Może to wyjaśnić planowany eksperyment na identycznym tupolewie, którego przeprowadzenie jest rozważane.

Piloci, z którymi rozmawialiśmy, twierdzą, że włączenie autopilota było błędem polskiej załogi. Samolot mógłby na nim zejść najwyżej do 100 metrów, nie niżej. A tak było.

W tej fazie lotu, błąd popełnia także rosyjski kontroler. Mjr Ryżenko za późno wydaje komendę „horyzont 101”, czym wzywa załogę do wyrównania lotu i przerwania podejścia do lądowania. Spóźniona komenda może wynikać z niedoskonałości przestarzałego sprzętu. Kontroler przyznał, że krzyknął „horyzont”, gdy z ekranu radaru zniknął znacznik samolotu.

Niewątpliwie Ryżenko zareagował zbyt późno. Pilot samolotu znajdującego się ok. 10 metrów nad ziemią nie miał szans poderwać go do góry.

 

 

- Wystartowali mimo braku niezbędnych danych na temat pogody i lotniska w Smoleńsku;

- Choć warunki wykluczały lądowanie, obniżali lot, nie podając przy tym wieży informacji o wysokości, na jakiej się znajdują;

- Pozwolili, by do kabiny weszły osoby postronne;

- W ostatniej fazie lotu korzystali z autopilota, a na prymitywnym lotnisku powinni sterować ręcznie;

- Lekceważyli ostrzeżenia TAWS, że są za blisko ziemi.

 

 

- Mimo fatalnych warunków nie zamknęli lotniska;

- Podawali nieprawdziwe dane o pogodzie;

- Przekazywali błędne informacje, że samolot jest na właściwym kursie i ścieżce;

- Za późno kazali przerwać procedurę lądowania;

- Pozwolili, by w wieży była co najmniej jedna osoba nieuprawniona.

 

 

 

 

 

 

10 kwietnia 2010 r. Tu-154M wyleciał z warszawskiego lotniska Okęcie o godz. 7.27 (z prawie półgodzinnym opóźnieniem). Na pokładzie było 96 osób, w tym prezydent Lech Kaczyński. O godz. 8.41 samolot rozbił się kilkaset metrów przed pasem startowym lotniska Smoleńsk-Siewiernyj.

 

Raport Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) i stanowisko polskich ekspertów w sprawie katastrofy smoleńskiej obnażyły słabość Polski i Rosji. Z jednej strony tragedia prezydenckiego samolotu ukazała bowiem wieloletnie zaniedbania w polskim lotnictwie, decyzyjną niemoc wysokich rangą urzędników i małostkowość polityków.

Z drugiej jest jaskrawym przykładem panującego w Rosji chaosu – zarówno decyzyjnego, jak i organizacyjnego – oraz mentalności, w której bohaterem staje się pilot, który ląduje przy złamaniu wszelkich procedur bezpieczeństwa, narażając życie kolegów z załogi i pasażerów.

Pozostało 95% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości