Kolejna burza po wypowiedzi byłego premiera. – Dlatego teraz będę milczał jak grób przez cały miesiąc, nie będę odbierał telefonów – mówi „Rz” Kazimierz Marcinkiewicz. Nie żałuje, że poruszył tę sprawę. – Ale ja już ją skończyłem, powiedziałem wszystko. Koniec, nie ma więcej nic – deklaruje.
Już kilka miesięcy temu sugerował, że gdy stał na czele rządu, próbowano go inwigilować. Teraz w wywiadzie dla „Dziennika” wskazał kto: w 2005 r. Lech Kaczyński, jeszcze jako prezydent elekt, miał zlecić ówczesnemu szefowi ABW Witoldowi Marczukowi zbieranie informacji o Marcinkiewiczu i założenie mu podsłuchu.
Były premier twierdzi, że informację tę otrzymał od urzędnika, który powołał się na rozmowę z Marczukiem. Później opowiedział mu to sam szef ABW, twierdząc, że odmówił spełnienia koleżeńskiej prośby. A wreszcie dwa miesiące później opowiedział Marcinkiewiczowi to zdarzenie polityk współpracujący z prezydentem.
Problem w tym, że były szef ABW zaprzecza, by taka sytuacja miała miejsce. „Stanowczo oświadczam, że prezydent Lech Kaczyński nigdy nie domagał się ode mnie prowadzenia żadnych działań operacyjnych przeciwko Marcinkiewiczowi” – stwierdził. I podkreślił, że w trakcie całej współpracy prezydent nigdy nie domagał się od niego działań sprzecznych z prawem.
– Jak znam Marczuka, to wydaje mi się, że musi mówić prawdę. Ale może tu chodzić o grę słówek. Ja pamiętam naszą wspólną rozmowę – odpowiedział mu Marcinkiewicz w TVN 24. Dodał, że w opisywanej sytuacji „nie było polecenia, tylko koleżeńskie propozycje”.