Podpisanie przez prezydenta nowelizacji ustawy o dostępie do informacji publicznej wywołuje coraz więcej krytyki. Ogranicza bowiem dostęp do informacji o pracach administracji publicznej, w tym rządu, nad takimi sprawami jak prywatyzacja, procesy sądowe, w których stroną jest państwo, czy negocjacje na arenie międzynarodowej.
Co to oznacza w praktyce? Nie będziemy mogli np. poznać okoliczności sprawy toczącej się przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu, dotyczącej wstrzymanej reprywatyzacji dla polskich właścicieli przedwojennych majątków.
Organizacje pozarządowe już dwa miesiące temu alarmowały, że w projekcie nowelizacji ustawy autorstwa MSWiA pojawiły się zapisy, których nie było w założeniach do niej. Ich twórcą była Rada Ministrów. Choć Sejm w pierwszym czytaniu je odrzucił, wróciły w Senacie dzięki poprawce senatora PO Marka Rockiego. Ostatecznie Sejm przyjął nowelizację ustawy głosami PO. O jej zawetowanie apelowały do prezydenta PiS, PJN i SLD.
Bronisław Komorowski broni się, że podpisał ustawę, bo inaczej Polska przegrałaby proces przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości z powodu niewdrożenia unijnej dyrektywy i zapłaciłaby kary.
– Kontrowersyjny art. 5 ustęp 1a nie stanowił implementacji przepisów unijnej dyrektywy, na którą się powołuje prezydent. Dlatego powiadomimy Komisję Europejską o tym. To nasza szansa, by zablokować tę ustawę – mówi „Rz" Krzysztof Izdebski z Pozarządowego Centrum Dostępu do Informacji Publicznej. Podkreśla, że w noweli, której żądała UE, chodziło o lukę w zakresie wyznaczenia zasad ponownego wykorzystywania informacji publicznej, a nie ograniczania do niej dostępu.