I szybko do domu, może gdzieś wyjedziemy. Na bazarze jakiś półgłówek sprzedający warzywa żartuje, że "Kaczory spadły", bo się pchały do Katynia i prezydentem będzie Tusk. Fuknąłem na niego, że żartów z Katynia jednak nie zniosę. Przymknął się.
W radiu wciąż jeszcze nic nie wiedzą. Gadają politycy, nudy, włączam Rolling Stonesów. Jestem jednym z pierwszych klientów, szybko kupujemy fantastyczne trampki i na Mokotów. Jeszcze w samochodzie znów radio. Katastrofa, płacz, chaos.
Już nie słucham Stonesów.
O Boże, tam na pewno był Janek Ołdakowski. Zawsze jeździł w takie miejsca z prezydentem. Dzwonię do niego, choć przecież wiem, że nie żyje, jak kretyn jakiś, histeryk. Co ja powiem jego żonie?! Odbiera Jaś, co mnie kompletnie detonuje. "Żyjesz? Aha, to zadzwonię później". Dzwonię po dwóch minutach, zebrałem myśli. Umawiamy się potem pod pałacem. Dojeżdżam do domu, żona mówi: "Idziemy pod pałac".
Stoimy. W ciągu pół godziny spotykamy tam chyba wszystkich przyjaciół. Z nikim się nie umawialiśmy, a wszyscy tam są. Dokładnie wszyscy, powtarzają: to niemożliwe, to jakiś nonsens, absurd. Dlatego nikt nawet nie płacze, bo to wszystko jest raczej jak koszmarny sen, a przez sen chyba się nie płacze.