Od wielu tygodni nikt już nie wypowiada się na temat frekwencji na lekcjach religii. A jeszcze niedawno politycy mówili o tym często, przedstawiając statystyki pokazujące szybki proces wypisywania się uczniów, zwłaszcza szkół średnich, z tych nieobowiązkowych zajęć. Miało to być znakiem postępu. Oto ciemnogród cofa się szybko, w szkole nie powinno być miejsca na religijne bajki, a jeśli biskupi występują w obronie nauczania religii, to jest to tylko – jak elegancko mówiła pani ministra edukacji – „wycie o kasę”.
Dlaczego więc zapadła cisza? Przyczyna jest jasna. Na edukację zdrowotną, która jest sztandarowym projektem nowego podejścia do zadań szkoły, zapisało się jeszcze mniej uczniów niż na religię. Widać to wyraźnie nie tylko w konserwatywnej, pisowskiej Polsce wschodniej, ale – nawet jeszcze wyraźniej – w progresywnej Warszawie. W stolicy z zajęć wychowania zdrowotnego wypisało się aż 86 proc. uczniów szkół średnich (na religię trzeba się zapisać, z wychowania zdrowotnego można się wypisać). O ile w mniejszych miejscowościach na decyzje w sprawie udziału w tych zajęciach miało zapewne wpływ stanowisko Episkopatu (a ściślej prezydium KEP), to w Warszawie za katastrofalny wynik trudno winić biskupów.
Czytaj więcej
Spływające, choć wciąż wstępne dane pokazują, że w niektórych regionach uczniowie - zwłaszcza ci...
Biskupi, na szczęście, dalecy są od ogłaszania sukcesu, choć wychowanie zdrowotne stało się razem z lekcjami religii, za sprawą fatalnej polityki MEN, częścią ideologicznego pakietu zmian w szkolnictwie. Bp Wojciech Osial, przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego KEP, powiedział w jednym z wywiadów, że edukacja zdrowotna zawiera bardzo dużo pozytywnych treści. Abp Adrian Galbas przyznał niedawno wyraźnie, że czytany w kościołach nieszczęsny list w sprawie edukacji zdrowotnej „można było napisać lepiej”. Co więcej, zachęcał warszawskich katechetów, by wyjaśniali rodzicom wyraźnie, co jest zaletą tego przedmiotu, jakie są dobre strony tej edukacji, jakie ważne tematy są tam podejmowane dla zdrowia i bezpieczeństwa dzieci. Nie zmienia to negatywnej oceny niektórych treści związanych z seksualnością, ale chodzi o to, żeby rodzice „nie posługiwali się jakimiś stereotypami, plotkami czy wiedzą cząstkową”. Cała sprawa, zdaniem metropolity warszawskiego, jest dla Kościoła jakąś lekcją, nauczką.
Ministerstwo edukacji uważa jednak, że w gruncie rzeczy nic się nie stało. Nie jest skłonne uznać swej porażki i wyciągnąć wniosków. Po prostu uczniowie nie zapisują się na nieobowiązkowe zajęcia – nawet ważne i potrzebne – bo są już i tak przeciążeni, spędzają w szkole nadmiernie dużo czasu. Generalnie, znaczenia przedmiotu nie można oceniać na podstawie frekwencji. A wyjście jest proste: edukacja zdrowotna powinna być obowiązkowa. Jak uczniowie będą musieli, to będą się uczyć. Może nie jest to spójne z pomysłem, że prace domowe powinny być dobrowolne, ale cóż, cel uświęca środki. A tak przy okazji, mało kto zwrócił uwagę, że w wyniku całej awantury o religię i wychowanie zdrowotne z programu nauczania praktycznie zginęła etyka.