W gorączce elekcyjnej mógł umknąć uwadze pewien lufcik (bo jeszcze nie okno), który w trakcie wyborów otworzył się dla lewicy. Oczywiście dla lewicy odpowiednio sprofilowanej, czyli socjalnej, skupionej na nierównościach ekonomicznych, prawach pracowniczych, zabiegającej o najbiedniejszych, rezygnującej z dyskursu tożsamościowego i praw mniejszości. Szansę tę wykorzystał Adrian Zandberg, który na sztandary wyniósł silną Polskę z atomu, krzemu i stali. O ile utrzyma ten kurs, ma szansę sporo namieszać na lewej stronie naszej sceny politycznej. Niemniej ma dość kiepską pozycję startową.