Odpowiedź jest prostsza, niż się wydaje. Z pozycji supermocarstwa łatwiej ją dostrzec, ale nawet z Warszawy wydaje się oczywista. Otóż świat nie jest już taki, jak w czasach, gdy realizował się american dream, a bajeczka o wzbogaconym pucybucie była zachętą dla biedaka przekonanego, że jeśli nie on sam, to jego dzieci będą żyły bogaciej.
Już dwa dziesięciolecia temu amerykański dogmat został zachwiany. Ludzie w Ameryce boją się, że kolejne pokolenia będą miały coraz gorzej, a może nawet oni sami na starość znajdą się na bruku. Pracę zabierają im komputery, emigranci i globalizacja, która wypycha co większe fabryki daleko w świat. Wokół pełno nieznanych wcześniej zagrożeń: przestępczość, terroryzm, zmiany klimatyczne, hordy uchodźców. Polityka stała się tak skomplikowana, że jawi się jako nieprzejrzyste bagno, które ukrywa machlojki elit. Wtedy rozum przestaje być snopem światła w ciemności, a obywatelskie poczucie odpowiedzialności za państwo nie jest już drogowskazem. Strach wynosi populistów, wściekłość i rozgoryczenie nadaje ich andronom pozory prawdy.
U nas idzie wolniej, ale nieuchronnie. Jak trafnie zauważył pewien nadwiślański pisarz: „Chociaż w Polsce nigdy nie będzie jak w USA, to na pewno będzie jak na Greenpoincie". I jest. Nie tylko znudzenie „ciepłą wodą" i nieudolna kampania wyborcza wyniosły PiS do władzy. Także strach przed napływem uchodźców, wściekłość na aroganckie elity, obawa przed ich machlojkami w nieprzejrzystym bagnie polityki.
Populizm jednak nie rozwiązuje niczego. Dlatego PiS nie musi obawiać się Platformy, Nowoczesnej, KOD, czy co tam jeszcze z nich wyrośnie. Powinien drżeć przed trwogą i gniewem, jakie objawią się znowu, gdy minie oczarowanie forsą z 500+. One wyniosą jeszcze gorszych, może narodowców, może zupełnie nowy koszmar.