Donald Tusk, Angela Merkel i UE - Marek Magierowski

Tak, Berlin rządzi Unią. Czasami jednak z korzyścią dla Polski – uważa publicysta "Rzeczpospolitej"

Aktualizacja: 28.08.2011 19:24 Publikacja: 28.08.2011 19:04

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

„Gdyby jeszcze było wiadomo, co robić!" – martwi się prof. Zdzisław Krasnodębski w swoim tekście o roli naszego kraju w Unii Europejskiej ("Polska w najdalszym kręgu", "Rz", 26.08).

Autor rysuje w ponurych barwach mechanizmy funkcjonowania UE, pisze o zafałszowanej idei solidarności oraz o aroganckiej postawie Berlina i Paryża. Według niego dwaj najpotężniejsi gracze w Europie traktują przywódców innych państw członkowskich oraz brukselskich biurokratów jako pokornych wykonawców ich woli, "noszących teczki" za swoimi pryncypałami.

Krasnodębski krytykuje także premiera Donalda Tuska, twierdząc, iż w każdej bez mała kwestii zgadza się ze stanowiskiem Berlina: "Trzeba tylko odczekać, co zadecyduje nasz zachodni sąsiad, a potem ogłosić, że takie właśnie było stanowisko polskiego rządu, i konsekwentnie mówić o sukcesie".

Prawie równi  wobec prawa

Opis ten jest w dużej mierze zgodny z rzeczywistością, choć fragmentami gorącokrwista publicystyka niepotrzebnie bierze górę nad chłodną analizą.

Profesor pokazuje Niemcy i Francję jako państwa, które trzęsą Unią, niezważające na interesy swoich partnerów i stojące niejako ponad prawem. Owszem, Niemcy i Francuzi mają na Starym Kontynencie największe wpływy i wykorzystują je niekiedy brutalnie. Pamiętajmy jednak, że acquis communautaire obowiązuje wszystkich członków UE bez wyjątku, nawet jeśli mamy wrażenie, iż niektóre kraje są nietykalne.

W 2007 roku Niemcy przegrały np. przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości w sporze o tzw. prawo Volkswagena. Obowiązująca od 1960 roku reguła mówiła, iż żaden udziałowiec koncernu nie może dysponować więcej niż 20 procentami głosów. Komisja Europejska uznała, że prawo to narusza zasadę wolnego przepływu kapitału. Rok później Niemcy poległy w batalii o limity emisji dwutlenku węgla nałożone na producentów aut. Angela Merkel osobiście zaangażowała się w obronę nadreńskich potentatów motoryzacyjnych, ale niewiele wskórała. Z kolei w lipcu 2009 roku Komisja nałożyła kary w wysokości łącznie ponad miliarda euro na niemiecki E.ON oraz francuski GdF Suez za działania antykonkurencyjne na rynku gazu.

Oczywiście można też znaleźć przykłady przepychania na siłę niemieckich i francuskich projektów w Europie (z traktatem lizbońskim na czele), jak również uległości unijnych władz wobec obu stolic. Bruksela przymykała oko,  np. gdy Niemcy przez kilka lat łamały zapisy traktatu z Maastricht, przekraczając granicę  3 procent deficytu budżetowego. Komisja Europejska wielokrotnie zgadzała się również na udzielenie pomocy publicznej niemieckim i francuskim firmom, które znalazły się w tarapatach. Ratowano tak m.in. Opla i Alstom.

Nie oznacza to jednak, że największe koncerny z Francji i Niemiec mogą lekceważyć prawo, a rządy w Berlinie i Paryżu – bez oporów narzucać Europie swój punkt widzenia.

Postawa nie zawsze wasalna

Zdzisław Krasnodębski słusznie zauważa, że premier Tusk, szukając inspiracji dla swojej polityki zagranicznej, zbyt często spogląda za Odrę.

Konflikt libijski ukazał tę zależność w sposób nader klarowny. Niemcy i Polska stanęły z boku, decydując się jedynie na werbalne wsparcie interwencji. Gdy weźmiemy pod uwagę, iż oba kraje opowiadały się w przeszłości za wzmocnieniem wspólnej, europejskiej dyplomacji oraz polityki obronnej, był to krok niezrozumiały. Najbardziej intensywne zabiegi dyplomatyczne ministra Sikorskiego w Bengazi nie wymażą tamtego błędu. Polska straciła okazję, by udowodnić, iż jest godnym zaufania członkiem NATO, gotowym do podejmowania trudnych decyzji w nadzwyczajnych warunkach.

Podobnej wstrzemięźliwości zabrakło wtedy, gdy Donald Tusk zgłosił akces do zaproponowanego przez Angelę Merkel paktu Euro Plus, przewidującego m.in. ujednolicenie systemu podatków korporacyjnych w UE, wydłużenie wieku emerytalnego czy rezygnację z indeksacji płac. Według samego Tuska obecność Polski w tej strukturze "nie oznacza zobowiązań o charakterze finansowym" oraz jest "neutralna, jeśli chodzi o kwestie merytoryczne, bo nie stawia szczególnych wymagań". Może więc spytajmy premiera, po co w takim razie przyłączamy się do paktu, który jest "neutralny" i do niczego nas nie zobowiązuje? Chyba rzeczywiście tylko po to, by raz jeszcze podkreślić, jak silne więzy łączą Angelę Merkel z szefem polskiego rządu.

Uczestnictwo w pakcie Euro Plus – jak celnie przypomina Krasnodębski – nie zagwarantowało nawet ministrowi Rostowskiemu miejsca przy stole podczas obrad eurogrupy, choć jako przedstawiciel kraju sprawującego prezydencję w UE bardzo się o to starał.

Znów jednak należy podkreślić, że nie wszędzie i nie zawsze Tusk kroczy potulnie za panią kanclerz. Polska zawetowała niedawno zmiany w unijnym pakiecie klimatycznym, wbrew interesom Niemiec. Jesteśmy też po dwóch stronach barykady, jeśli chodzi o negocjacje dotyczące perspektywy budżetowej UE na lata 2014 – 2020. Polska nie poparła niemiecko-brytyjskiego dezyderatu, by budżet zamrozić, albowiem przyniosłoby to nam poważne straty finansowe.

Ścisła współpraca między Warszawą a Berlinem nie musi być wcale oznaką wasalnej postawy rządu Tuska. Przykładem niech będą starania ministrów Sikorskiego i Westerwellego w sprawie demokratyzacji Białorusi czy reform na Ukrainie, które są raczej wynikiem długotrwałego przekonywania naszych zachodnich sąsiadów  – przez polskich dyplomatów, a także europarlamentarzystów  – iż warto zainwestować polityczny, a nie tylko gospodarczy, kapitał w tym regionie Europy.

Korzystna arogancja

"Gdyby jeszcze było wiadomo, co robić!" – woła Zdzisław Krasnodębski, lecz sam, niestety, na to zawołanie nie odpowiada. Nie dowiemy się z jego tekstu, jaką politykę powinna prowadzić Rzeczpospolita, by skutecznie realizować własne interesy, równoważyć niemieckie wpływy w Europie, a jednocześnie nie doprowadzić do autoizolacji na arenie międzynarodowej. I w czym wreszcie miałaby się objawiać "twarda postawa", o której mówi autor.

Przodująca rola Niemiec w Europie wynika nie tylko z faktu, iż to właśnie Berlin łoży na Unię największe pieniądze (o czym Krasnodębski wspomina jedynie mimochodem), ale też z tego, że spośród wszystkich krajów członkowskich Niemcy czują się za UE najbardziej odpowiedzialne: jeśli dziś same nie podejmą kroków w celu ratowania wspólnej waluty, euroland się rozpadnie, a z nim prawdopodobnie cała Unia.

Możemy się zżymać na styl, w jaki Angela Merkel forsuje swoje pomysły. Czy jednak mamy odrzucać – w ramach "twardej polityki" – wszystkie jej postulaty? Czy w interesie Polski i polskich przedsiębiorców leży upadek strefy euro czy jej utrzymanie? Czy Polsce powinno zależeć na tym, aby członkowie UE ograniczali swój dług publiczny czy żeby go powiększali? Jeśli Angeli Merkel uda się przekonać unijnych partnerów, by zapisali w swoich konstytucjach limity zadłużenia, to czy dla Polski będzie to zła czy dobra wiadomość?

Zarówno zwolennicy "przyjaźni za wszelką cenę" z Berlinem, jak i ci, którzy wciąż postrzegają Niemcy jako największe zagrożenie dla polskiej państwowości, powinni zejść na ziemię i uznać, że w stosunkach z Niemcami nie jest ważne, z jaką miną pojawi się na konferencji prasowej Angela Merkel, gdzie wystąpi i z kim. Ważne jest to, czy jej propozycje odpowiadają polskiej racji stanu.

Jeżeli Niemcy będą się w przyszłości domagać, aby Komisja Europejska kontrolowała i wydawała imprimatur dla budżetów narodowych, należy się temu przeciwstawić z całą mocą, wskazując, iż wystarczy skrupulatnie przestrzegać traktatu z Maastricht i egzekwować jego naruszenia. Jeśli Berlin będzie dążył do wprowadzenia ułatwień dla rosyjskich firm inwestujących w Europie – nie ma powodu, by pod takim postulatem się podpisywać.

Jeśli jednak Niemcy chcą np., aby państwa Unii solidarnie wydłużyły wiek emerytalny, to powinniśmy taki projekt poprzeć (choć niekoniecznie zapisywać się do "neutralnego" paktu Euro Plus), bo to jedyna szansa, by systemy emerytalne w Europie nie legły w gruzach, co skończyłoby się bardzo poważnymi konsekwencjami także dla polskiej gospodarki. W tym wypadku "niemiecka arogancja" i "próba ograniczenia państwowej suwerenności" są akurat zgodne z naszym interesem narodowym.

Krytykować, ale jak

O ile rząd Jarosława Kaczyńskiego ostentacyjnie okazywał Niemcom nieufność, o tyle obecny stroni od jakiejkolwiek krytyki poczynań Berlina, choć taka krytyka nie jest w świecie dyplomacji niczym niezwykłym. By jednak odniosła skutek, musi dotyczyć europejskiej polityki Niemiec, a nie wyłącznie stosunków dwustronnych. Wymagajmy od Niemców respektowania europejskiego prawa i wypełniania unijnych zobowiązań. Jeśli Angela Merkel i Nicolas Sarkozy spotykają się z Dmitrijem Miedwiediewem w Deauville i składają deklaracje dotyczące przyszłości UE, trzeba takie działanie potępić jako złamanie traktatu lizbońskiego, a nie jako "zdradę" i "wysługiwanie się Kremlowi". Zarzut, iż kanclerz Niemiec sprzyja Rosji, spłynie po niej jak woda po kaczce. Co innego, jeśli zwrócimy uwagę, iż Niemcy postępują wbrew interesom Unii Europejskiej. Skoro już ratyfikowaliśmy traktat lizboński, to warto go wykorzystywać.

Konkludując: polityczne przywództwo Niemiec w Europie nie musi być wcale z gruntu dobre ani z gruntu złe. Niemcom należy patrzeć na ręce i reagować zawsze wtedy, gdy ich inicjatywy mogą zaszkodzić naszym interesom. A na tych polach, gdzie nasze interesy są zbieżne – delikatnie ich wspierać.

Oburzanie się na to, iż Niemcy rządzą Unią, niczego nie zmieni. Niemcy Unią rządzili, rządzą i rządzić będą. Wiedział o tym Leszek Miller, gdy negocjowaliśmy traktat akcesyjny, wiedział o tym Lech Kaczyński, gdy składał podpis pod traktatem lizbońskim, i wie o tym Donald Tusk. Nie ma znaczenia, czy w unijnym porządku dziobania będziemy bliżej Berlina czy znajdziemy się w drugim, trzecim czy szóstym kręgu. Pytanie brzmi, jak możemy przekuć decyzje podejmowane przez Niemców we własne korzyści.

„Gdyby jeszcze było wiadomo, co robić!" – martwi się prof. Zdzisław Krasnodębski w swoim tekście o roli naszego kraju w Unii Europejskiej ("Polska w najdalszym kręgu", "Rz", 26.08).

Autor rysuje w ponurych barwach mechanizmy funkcjonowania UE, pisze o zafałszowanej idei solidarności oraz o aroganckiej postawie Berlina i Paryża. Według niego dwaj najpotężniejsi gracze w Europie traktują przywódców innych państw członkowskich oraz brukselskich biurokratów jako pokornych wykonawców ich woli, "noszących teczki" za swoimi pryncypałami.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Źle o Nawrockim, dobrze o Hołowni, w ogóle o Mentzenie
Opinie polityczno - społeczne
Wybory prezydenckie zostały rozstrzygnięte. Wiemy już, co zrobi nowy prezydent
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Po spotkaniu z Zełenskim w Rzymie. Donald Trump wini teraz Putina
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie polityczno - społeczne
Hobby horsing na 1000-lecie koronacji Chrobrego. Państwo konia na patyku
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne