Frekwencja wyborcza w ogóle nie jest w Brazylii tematem. Kiedy pytam koleżankę z brazylijskiego „Forbesa", ile wyniosła w pierwszy turze wyborów prezydenckich (druga tura odbędzie się w tę niedzielę), dziwi się: przecież prawie wszyscy chodzą na wybory. Sprawdzam frekwencję: okazuje się jak na polskie warunki imponująca. Głosowało nieco ponad 80 proc. uprawnionych. Nie pierwszy raz, bo frekwencja w Brazylii jest tak wysoka nie tylko dlatego, że tegoroczne wybory trzymają w napięciu jak najlepszy film, a sytuacja ekonomiczna w kraju jest daleka od doskonałej i nękani dodatkowo przez tegoroczną suszę ludzie czekają na zmiany.

Pójdą do urn także dlatego, że państwo dość skutecznie przypomina im o tym obowiązku. Po pierwsze, nie mogą sobie po prostu nie zagłosować, jak miażdżąca większość Polaków w czasie wyborów do Parlamentu Europejskiego – rezygnację z głosowania muszą przekonująco uzasadnić (np. utrudniającą stawienie się w punkcie głosować podróżą) wykorzystując do tego specjalny formularz i mają na to określony czas. Jeśli tego nie zrobią, płacą państwu karę. Niską, bo wahającą się między 1,05 a 35,14 reala (1 real to ok. 1,3 zł), dlatego jest pewien haczyk. Jak uprzejmie wyjaśnia na swojej stronie odpowiednik naszej PKW – Tribunal Superior Eleitoral, owszem, można sobie nie przychodzić na wybory, bo powody bywają różne, ale po sześciu takich nieusprawiedliwionych nieobecnościach można... zostać skreślonym z listy wyborców. Za spowodowanie jakichkolwiek nieprawidłowości w głosowaniach kary są jeszcze dotkliwsze: można np. mieć problem z uzyskaniem nowego paszportu, pracy w administracji publicznej lub kredytu w państwowym banku albo dokumentów umożliwiających pracę w szkołach.

To niejedyny obszar, w którym państwo edukuje swoich obywateli. W Brazylii każdy dorosły obywatel dostaje numer CPF (Cadastro de Pessoas Físicas), którym identyfikuje każdą swoją aktywność finansową. Jeśli chce wspierać firmy płacące podatki, chociażby płacąc za pizzę w restauracji, może poprosić o dowód zarejestrowania w systemie, że właśnie kupił pizzę i podał swój CPF. Dzięki temu firma nie może zamieść jego płatności pod dywan i w ten sposób pomniejszyć przychodów (co nawet duże przedsiębiorstwa wciąż ochoczo praktykują). – Chodzi o to, żeby ludzie sami dbali o to, by firmy płaciły podatki inwestowane przecież potem w edukację czy programy rozwoju gospodarki - tłumaczy mi koleżanka. Państwo może szczególnie uczciwego obywatela wydającego spore kwoty nagrodzić czasem np. jakąś ulgą, ale reguły nie ma.

To oczywiście rozwiązania dyskusyjne - dzięki CPF w centralnym systemie gromadzona jest cała masa informacji o finansach mieszkańców, a wprowadzenie możliwości skreślenia z listy wyborców za absencję, nawet tą celową i nagminną, na pewno by w Polsce nie przeszło. Oby jednak nie trzeba było wracać do tematu wprowadzania kar za niegłosowanie po przyszłorocznych wyborach prezydenckich i parlamentarnych.

Magdalena Lemańska z Sao Paulo