Projekt budżetu na 2024 r. przewiduje wzrost deficytu sektora publicznego (w tym budżetu państwa) oraz – w konsekwencji – wzrost poziomu długu publicznego. Nie trzeba dodawać, że nie pochwalają tego wszystkowiedzący komentatorzy i politycy opozycyjni. Mowa jest o „niechlubnych rekordach” oraz „ryzyku kryzysu fiskalnego”.
Istotnie, arytmetyka wskazuje, że dług publiczny w przeliczeniu na jednego mieszkańca przekroczy wkrótce 40 tys. zł. „Szary obywatel” może więc odczuwać pewien niepokój. Często pojawia się pytanie o to, czy aby przyszłe pokolenia („nasze wnuki”) będą w stanie spłacać kumulujący się dług publiczny.
Nieuprawnione pytanie
Otóż pytanie to jest nieuprawnione. Sugeruje ono, że my, jako indywidualni obywatele, jesteśmy coś komuś dłużni. Tymczasem w tym przypadku zadłużony jest sektor publiczny, najogólniej mówiąc – „państwo”. Państwo (w tym jego wyspecjalizowane agendy odpowiedzialne za wypłatę emerytur, oświatę, zdrowie publiczne, obronę narodową itp.) prawie zawsze i prawie wszędzie wydaje na „swoje” potrzeby więcej pieniędzy, niż wynoszą jego bieżące dochody biorące się głównie z podatków i parapodatków nakładanych na sektor prywatny (ten ostatni składa się z gospodarstw domowych i przedsiębiorstw).
Różnicę pomiędzy wydatkami a dochodami – czyli deficyt fiskalny – państwo pokrywa, pożyczając brakujące mu pieniądze. Ale pożycza od kogo? Przecież od nas, obywateli i przedsiębiorstw (w tym banków) posiadających – jak się okazuje – nadwyżki pieniędzy. Oraz – ewentualnie – od zagranicy.
Oczywiście, pożyczanie pieniędzy od zagranicy (zwłaszcza w walutach obcych) jest zawsze ryzykowne, tak dla obywateli, firm, jak i całych państw. O tym na własnej skórze przekonaliśmy się za sprawą długów „gierkowskich”. Teraz o tym samym przekonują się nasi frankowicze. Ale w skali narodowej wielkość publicznego zadłużenia „dewizowego” jest u nas dość niska – mniej niż jedna trzecia całości. Celowe jest więc skupienie uwagi na krajowym długu publicznym.