Krzysztof Adam Kowalczyk: Egzekucja prawa na drodze kuleje

Nie wystarczy wywindować mandaty za wykroczenia i słać dane o ukaranych kierowcach do ubezpieczycieli. Trzeba jeszcze limity prędkości egzekwować.

Publikacja: 25.05.2022 21:00

Krzysztof Adam Kowalczyk: Egzekucja prawa na drodze kuleje

Foto: Adobe Stock

Wiem, że tym komentarzem narażę się na potężny hejt, bo wielu Polaków (większość?) ma się za mistrzów kierownicy, którym limity prędkości nie są straszne. Ale tylko w kraju. Ilekroć wyjedzie się do sąsiednich państw Unii – nie tylko Niemiec czy Austrii, ale także Czech albo Litwy – polscy kierowcy jadą jak pod sznurek i mieszczą się w limicie prędkości, czy to teren zabudowany, szosa czy autostrada. Wystarczy jednak, że wracając na ojczyzny łono, przekroczą granicę RP – gaz do dechy. W czasie swojego ubiegłotygodniowego wypadu do Saksonii przekonałem się na własne oczy, że nic się w tej sprawie nie zmieniło.

Ale może się zmienić. Od czerwca ubezpieczyciele mają otrzymywać informacje o kierowcach ukaranych mandatami lub punktami karnymi. To ze wszech miar słuszna regulacja, także w wymiarze ekonomicznym, bo kto przyczynia się do wypadków drogowych, powinien mocniej partycypować w ich kosztach poprzez wyższe składki ubezpieczeniowe. Dotychczas ubezpieczyciele karne zwyżki za szkody dawali dopiero post factum. Informacja o mandatach i punktach karnych może mieć działanie prewencyjne.

Jednak mechanizm ten się sprawdzi tylko wtedy, gdy mandaty za przekroczenie dozwolonej prędkości – zresztą niedawno mocno podniesione – będą rzeczywiście wystawiane. Tymczasem gołym okiem widać, że egzekwowanie limitów leży jak Polska długa i szeroka. Owszem, przez tydzień lub dwa po wprowadzeniu wyższych kar policja tu i ówdzie czaiła się z radarem, a kierowcy nawet zdjęli nogę z gazu. Wszyscy jechali grzecznie 50 km/h w terenie zabudowanym. I było jak w Austrii czy Niemczech, ale tylko przez tydzień.

Policja szybko zrezygnowała z radarowej łapanki, co nie uszło uwadze kierowców. Prędkość wróciła do starej, podwyższonej normy. I znów, gdy jadę do domu przez warszawski Grochów, jestem ostatnim frajerem, który wlecze się w przepisowym tempie, gdy wokół inni śmigają 70 km/h.

Dlatego twierdzę, że skoro teraz egzekucja prawa na drogach kuleje, to bardzo prawdopodobne, że nowe narzędzie, jakie otrzymają ubezpieczyciele, okaże się bezzębnym tygrysem. Przed popełnieniem wykroczenia powstrzymuje przecież nie tyle wysokość i uciążliwość kary, ile jej nieuchronność. Niby wszyscy to wiemy, ale wciąż odkrywamy na nowo.

Czytaj więcej

Już wkrótce droższe OC za mandaty i punkty karne

Wiem, że tym komentarzem narażę się na potężny hejt, bo wielu Polaków (większość?) ma się za mistrzów kierownicy, którym limity prędkości nie są straszne. Ale tylko w kraju. Ilekroć wyjedzie się do sąsiednich państw Unii – nie tylko Niemiec czy Austrii, ale także Czech albo Litwy – polscy kierowcy jadą jak pod sznurek i mieszczą się w limicie prędkości, czy to teren zabudowany, szosa czy autostrada. Wystarczy jednak, że wracając na ojczyzny łono, przekroczą granicę RP – gaz do dechy. W czasie swojego ubiegłotygodniowego wypadu do Saksonii przekonałem się na własne oczy, że nic się w tej sprawie nie zmieniło.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację