Akcje giełdy w Warszawie czy jednostki funduszy inwestycyjnych, w których swoje oszczędności ulokowało ponad 3 miliony Polaków, szybko nie wrócą do poziomów z lipca ubiegłego roku, kiedy po czteroletniej hossie osiągnęły rekordowe poziomy. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że bessa, która trwa już ponad rok, spokojnie może nas męczyć jeszcze co najmniej kolejne 12 miesięcy.
W najbliższym czasie na notowania giełdowe będą wpływać listopadowe wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych, ale także wiele ważnych publikacji danych makroekonomicznych o gospodarce zza oceanu i strefie euro. Niestety, będą to raczej informacje o spadającym tempie wzrostu PKB.
Już w najbliższy czwartek dowiemy się, czy wart 700 mld dolarów pakiet ratunkowy dla banków z Wall Street ostatecznie przyjmą amerykańscy kongresmeni. Nastroje w USA są tak złe, że pewnie to zrobią mimo sprzeciwu wielu ekonomistów.
To, co się dzieje w gabinetach finansistów i na parkietach światowych giełd, niestety może się przełożyć na realną sytuację gospodarczą. Kryzys po prostu spowoduje spadek popytu. Na pewno w Chinach kilka fabryk zostanie zamkniętych, a największe motoryzacyjne koncerny zamiast 20 premier nowych samochodów rocznie zrobią jedynie kilka.
Brytyjscy finansiści z londyńskiego City już szukają pracy w Bangalore lub w Bombaju. Menedżerom średniego szczebla we Francji szefowie zlikwidują dopłaty do służbowych posiłków. A w Polsce wiele firm zlikwiduje pewnie wyjazdy integracyjne dla pracowników. Na razie to tylko spowolnienie gospodarcze. Jak rozpoznamy początek recesji?