Choć nie znamy jeszcze wyniku rozmów Donalda Trumpa z Xi Jinpingiem, jedno wydaje się pewne: Pekin nie dał się zastraszyć i nie zaakceptował amerykańskiego szantażu w sprawach handlu. Waszyngton miał oczywiście swoje racje, od lat oskarżając Chińczyków o subsydiowanie eksportu, kradzież technologii i manipulowanie kursem waluty. Realizując wyborcze obietnice prezydent Trump użył więc najcięższej artylerii. Podniósł cła na chińskie towary do niebotycznego poziomu 145 proc. i zagroził w razie oporu dalszymi podwyżkami. Dla Chin, które w roku 2024 sprzedały na rynek amerykański towary o wartości ponad pół biliona dolarów, uzyskując nadwyżkę handlową rzędu niemal 300 miliardów, oznaczałoby to ryzyko załamania eksportu i potężnych kłopotów gospodarczych. Szybko jednak okazało się, że Pekin również ma w arsenale wiele potężnych broni. Poza odwetowymi cłami, najstraszliwsze spustoszenie mogło wyrządzić embargo na eksport metali ziem rzadkich – krytycznie ważnych dla przemysłu surowców, których zasoby Chińczycy od lat wykupywali od uzależnionych przez swoje kredyty krajów trzeciego świata (szacuje się, że kontrolują dziś od 60 do 90 proc. tych zasobów). Nic jeszcze nie jest pewne, ale chyba obie strony na tyle skutecznie się zaszachowały, że dojrzewają do kompromisowego rozejmu.
Chiny nie poddały się szantażowi. W tym samym czasie Europa (zarówno Unia, jak i Wielka Brytania) zaakceptowała niekorzystne zmiany warunków handlu z USA, co trudno określić inaczej niż kapitulacją. W toku negocjacji udało się je nieco złagodzić: w pewnym momencie prezydent Trump groził cłami w wysokości ponad 30 proc., skończyło się zaledwie na 15 proc. Tak czy owak, oznacza to że Amerykanie trzykrotnie zwiększyli cła na import z Europy, podczas gdy Europa nie odważyła się na podniesienie ceł na import z USA.
W całej tej historii nie jest najistotniejsze to, czy przyjęta w negocjacjach taktyka była słuszna. Ważniejszy jest obraz współczesnego świata, który się z niej wyłania. Jeśli popatrzeć na mapę rozkładu sił gospodarczych, mamy na niej trzy porównywalne potęgi: Chiny z PKB sięgającym 19 bilionów dolarów, USA z 15 bilionami i Unię z 14 bilionami (według parytetu siły nabywczej; według bieżących kursów walut to USA mają największy PKB, a Chiny najmniejszy). Stany Zjednoczone są niewątpliwym liderem w zakresie innowacji i wydatków na B+R (tu Unia jest najsłabsza), za to Chiny przodują w zakresie zapewnienia sobie kontroli nad krytycznymi surowcami. Unia jednak też ma swoje atuty, bo dysponuje największymi zasobami kapitału (którego nadwyżki najchętniej lokuje jednak w USA!).
Dlaczego więc Europa tak łatwo skapitulowała? Część odpowiedzi na to pytanie wiąże się z kwestią bezpieczeństwa i uzależnienia w tym zakresie od Amerykanów. Kraje Unii wraz z Wielką Brytanią rzeczywiście wydają na obronę ponad dwukrotnie mniejsze kwoty niż USA. Ale są to jednocześnie kwoty trzykrotnie większe od tych, które jest w stanie zmobilizować Rosja. Gdyby były właściwie wykorzystywane, nie trzeba byłoby się bać Putina, a amerykański szantaż gospodarczy miałby znacznie mniejszą siłę.
Problemem Europy nie jest więc ani brak zasobów ludzkich, ani wiedzy, ani kapitału. Jest nim brak gotowości do pełnej współpracy i głęboko dziś zakorzenione poczucie słabości wobec pozostałych dwóch potęg. Europa też jest gospodarczym gigantem, tak jak USA i Chiny, tyle że ciągle śpiącym. I póki co nic nie wskazuje na to, by się budziła.