Opera Georges'a Bizeta zawsze gwarantowała teatrowi sukces. A nieśmiertelne powodzenie „Carmen" wynikało nie tylko z jej przebojowych melodii oraz zgrabnej intrygi będącej osnową akcji. Ważne były czerwone suknie z falbanami dla tytułowej bohaterki czy ozdobny strój podrywającego ją toreadora. To wszystko, z czego da się stworzyć atrakcyjny spektakl dla mas.
Takie myślenie to wszakże przeszłość, hiszpańska barwna cepeliada na świecie nie jest trendy. Ma być surowo i zgrzebnie. Dziś należy oglądać „Carmen" przeniesioną w czasy wojny domowej w Hiszpanii lub do podrzędnego teatrzyku na ulicy czerwonych latarni albo do dzielnicy nędzy współczesnej latynoskiej metropolii.
Poznański Teatr Wielki podążył za modą. Tu Carmen przez większą część spektaklu chodzi w spodniach, a gdy tańczy zalotnie dla Don Jose, nie ma kastanietów. Wystukuje rytm plastikowymi kubkami.
Reżyser przedstawienia, Włoch Denis Krief, uważa wręcz, że hiszpańszczyzna „Carmen" to lipa, bo Bizet nigdy nie był w tym kraju. Jeśli jednak bohaterami opery nie są żołnierze, toreadorzy i pracownice fabryki cygar z Sewilli, to o kim i o czym jest ta opera?