Oczywiście trudno się zgodzić z opiniami toruńskiego redemptorysty, że Polską od 1939 roku rządzą nie-Polacy, a w kraju panuje totalitaryzm. Nie da się bowiem porównywać dzisiejszej sytuacji naszego kraju z totalitaryzmem, nie relatywizując zła, jakim jest ten ostatni. Trudno też słuchać, że od 22 lat władzy nie sprawują Polacy, skoro mamy wolne i demokratyczne wybory.
Ale to, że tych – eufemistycznie rzecz ujmując – niemądrych słów trudno słuchać, nie oznacza, iż powinno się zakazać ich wygłaszania. Niestety, nad wyraz emocjonalna reakcja ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego na brukselski wykład ojca Rydzyka każe po raz kolejny zadać pytanie o granice wolności słowa.
Toruńskiego zakonnika można krytykować. Można pokazywać niestosowność jego uwag i ubolewać, że padły za granicą. Ale trzeba powiedzieć sobie jasno: na tym między innymi polegają demokracja i wolność słowa, że każdy – jeśli nie łamie prawa – może wygłaszać nawet najbardziej skrajne i godne pożałowania opinie.
Tymczasem nota dyplomatyczna skierowana do Watykanu wygląda trochę jak donos z prośbą o zamknięcie ust redemptoryście. To w ogóle dziwaczna sytuacja, gdy państwo skarży się na własnego obywatela i w reakcji na jego słowa uruchamia procedury dyplomatyczne.
Trudno nie zadać więc pytania, co minister Sikorski chciał osiągnąć. Czy od tej pory przed wyjazdem na zagraniczne wykłady trzeba się będzie ubiegać o akceptację ich treści w MSZ? Kto będzie decydować, jakie poglądy można wygłaszać, a jakich nie należy? Czy jeśli rząd zostanie skrytykowany przez pisarza, MSZ prześle pismo ze skargą do Pen Clubu? A jeśli uczyni to obywatel nienależący do żadnej międzynarodowej organizacji, czy minister naśle na niego ABW?