Nie wychylił się, niestety, ponad poziom standardowych unijnych banałów o głębszej integracji, silnych instytucjach i kryzysie zaufania w Europie. Tusk przestrzegał także przed etatyzmem, co brzmiało szczególnie uroczo w ustach człowieka, który częściowo znacjonalizował OFE, a spółki państwowe "prywatyzuje", sprzedając je innym spółkom państwowym.
Tak czy inaczej szefowie głównych frakcji w europarlamencie uznali wystąpienie polskiego premiera za "wspaniałe". Nic dziwnego, skoro sami od lat nie potrafią powiedzieć niczego ciekawego na temat przyszłości Unii poza przyprawiającym o mdłości sloganem: "Więcej Europy!".
Na szczęście europosłowie PiS, ze Zbigniewem Ziobrą na czele, zadbali o to, by ich koledzy z innych krajów nie posnęli z nudów. Ziobro zaatakował Tuska za dławienie wolności słowa w Polsce, przypominając m.in. wyrzucanie z telewizji dziennikarzy krytycznych wobec władzy. Były minister sprawiedliwości nawiązał także do sytuacji "Rzeczpospolitej", w której Skarb Państwa od dłuższego czasu usiłuje wpływać na linię redakcyjną.
Wybuchła tradycyjna staropolska awantura. Politycy PO określili mowę Ziobry jako niesmaczną i zarzucili mu pranie krajowych brudów na europejskim podwórku. A Marek Siwiec z SLD po raz kolejny posłużył się Barbarą Blidą, malując obraz czarnosecinnej Polski pod rządami Jarosława Kaczyńskiego.
Przyznaję, szarża Ziobry nie była szczytem wyrafinowanej retoryki. Inauguracja naszej prezydencji to nie jest dobry moment na dyskusję o kondycji polskich gazet i telewizji (choć gdyby część europosłów chciała się dowiedzieć, jak zrobić z publicznych mediów partyjną tubę, Tusk zapewne chętnie podzieliłby się swoimi doświadczeniami). Ponadto deputowani PiS są postrzegani w PE jako ponurzy, zrzędliwi i nieznających języków eurosceptycy, a tym samym ich argumenty trafiają zazwyczaj w próżnię – nawet jeśli jest w nich wiele racji.