Uczynili też coś znacznie ważniejszego, znacznie wykraczającego poza granice Zjednoczonego Królestwa. Powstrzymali, a ściślej rzecz biorąc przyhamowali, rozprzestrzenianie się wirusa separatyzmu.
Wirus szaleje po i Europie, i po świecie. Ma różne odmiany. Ta na wyspach brytyjskich nie jest śmiertelna i dobrze, że to tam odbyła się pierwsza wielka próba jego siły. Tam na referendum niepodległościowe godziło się państwo, nad którym wisiała groźba secesji. Godziło się na to wprawdzie z bólem, ale nie wytoczyłoby armii przeciwko separatystom. Gdzie indziej marzenia o niepodległości kończą się lub mogą skończyć rozlewem krwi, wielkimi bratobójczymi konfliktami.
Niestety, jak to z wirusami bywa, rozlewają się po świecie, sukcesy separatystów w jednym regionie wzmacniają nastroje separatystyczne w innych. Separatyści całego świata jednoczą się w swoim separatystycznym amoku.
Kilkaset tysięcy Szkotów, których oddane w czwartek głosy przeważyły o tym, że niepodległej Szkocji nie będzie, to zimny prysznic na rozgrzane głowy Katalończyków, Basków i wielu innych. A dla znacznej większości Europejczyków i nie tylko Europejczyków to nadzieja na to, że wizja destabilizacji i chaosu się oddala. Chaos wywołany przez pojawienie się niepodległej Szkocji byłby niczym w porównaniu z chaosem wywołanym żądaniami niepodległościowymi w regionach, które nie mają jednoznacznie wytyczonych granic, nie mają długiej tradycji odrębności z rozpoznawalną flagą i innymi symbolami. I przede wszystkim nie są uznawane za odrębne przez większość w danym kraju. Skutki takiego separatyzmu, stymulowanego z zagranicy, widać teraz na Ukrainie.
Dzielni Szkoci wykonali kawał dobrej roboty – dla siebie i dla innych. Pokazali, że prawo do samookreślenia narodów (czyli do państwa dla każdego narodu), na które powołują się chętnie separatyści, nie jest wartością najwyższą.