Ten „reset numer dwa" miałby zmusić Zachód do „zaprzestania bezwarunkowego poparcia dla samozwańczych władz w Kijowie" i podjęcia przez Baracka Obamę współpracy z syryjskim dyktatorem, a zarazem sojusznikiem Rosji – Baszarem al-Asadem.

A jeszcze nie tak dawno sam Władimir Putin uznawał demokratyczny wybór Petra Poroszenki. Moskwa aprobowała także amerykańskie naloty na Państwo Islamskie. W ostatnich kilkunastu dniach jednak Kreml poczuł się ośmielony poważnymi sukcesami na Ukrainie. Bruksela zgodziła się na zawieszenie wejścia w życie umowy stowarzyszeniowej z Kijowem, zaczęła nakłaniać ukraiński rząd do przyjęcia rosyjskich warunków dostawy gazu, a poprzez OBWE zgodziła się patronować rozejmowi w Donbasie, który de facto oznacza przejęcie na stałe kontroli nad Donieckiem i Ługańskiem przez rosyjskich separatystów.

Do niedawna można było mieć wrażenie, że Zachód znalazł się w defensywie z własnej woli – bo nie chce się angażować w konflikt daleko od Paryża, Londynu i Berlina. Teraz jednak widać, że nie tylko nie chce, ale nie może. Niemiecki tygodnik „Der Spiegel" ujawnił, że i tak już skromne natowskie plany mobilizacji w ciągu 48 godzin tzw. szpicy 5 tys. żołnierzy, którzy w razie zagrożenia mieliby przyjść z pomocą Polsce czy krajom bałtyckim, są całkowicie nierealne. Taką opinię miał wyrazić najwyższy rangą amerykański generał Martin Dempsey.

Z trudem przełamująca kryzys Europa i Ameryka muszą stawić czoło wielu wyzwaniom, w tym rosnącej potędze Chin i islamskiemu fundamentalizmowi. Integracja Ukrainy z Zachodem pociągałaby koszty, który najwyraźniej są poza zasięgiem Brukseli i Waszyngtonu. Oby obrona krajów, które już dziś są w Unii i NATO, także nie okazała się tylko pobożnym życzeniem.