Rynek akcji rzadko się myli. Przynajmniej w przypadku wyborów prezydenckich w USA. Jeśli w okresie trzech miesięcy przed wyborami indeks S&P 500 rośnie, to zwykle wygrywa kandydat partii rządzącej. Jeśli spada, to przegrywa. Od 1928 r. sprawdziło się to aż w 86 proc. Próżno szukać takiej dokładności w renomowanych ośrodkach badawczych czy wśród uniwersyteckich ekspertów. Ta prawidłowość sprawdziła się przy okazji wszystkich wyborów prezydenckich od 1984 r. I tak w 2012 r. demokrata Barack Obama został wybrany na drugą kadencję, wygrywając z republikaninem Mittem Roomneyem, a S&P 500 wzrósł w przedwyborczych trzech miesiącach o 2,5 proc. W pamiętnym roku 2008 John McCain, kandydat rządzących w Białym Domu republikanów, przegrał z Obamą, a S&P 500 stracił w przedwyborczych miesiącach 19,5 proc. W 2000 r., gdy giełda odczuwała skutki pęknięcia bańki internetowej, wiceprezydent Al Gore przegrał z George'em W. Bushem, a w 2004 r., gdy S&P 500 rósł na fali przedkryzysowego boomu, Bush pokonał demokratę Johna Kerry'ego. Bill Clinton zwyciężył z Bushem seniorem w 1992 r., gdy S&P 500 tracił, i z Bobem Dole'em w 1996 r., gdy na giełdzie była dobra koniunktura. Jeśli ta prawidłowość ma się sprawdzić w tym roku, to Hillary Clinton powinna wygrać w cuglach z Donaldem Trumpem. S&P 500, Dow Jones Industrial i Nasdaq biją bowiem rekord za rekordem.
Między Carterem a Reaganem
– Rynek do pewnego stopnia jest lustrem gospodarki. Kandydat partii rządzącej jest więc na wygranej pozycji, jeśli rynek jest już stosunkowo zdrowy. Ale zdarzają się okoliczności, że rynek może mówić jedno, a nie mieć takiego wpływu na wybory jak sugerowałaby przeszłość – twierdzi Crit Thomas, strateg z amerykańskiego funduszu Touchstone Investments.
Od 1928 r. ścisła korelacja między zachowaniem indeksu S&P 500 oraz wynikiem wyborów prezydenckich w USA została przerwana jedynie trzykrotnie. W trzech przedwyborczych miesiącach 1956 r. S&P 500 stracił 2,6 proc., ale mimo to gen. Dwidght Eisenhower zdobył reelekcję. Jego przeciwnikiem był jednak wówczas słaby liberalny demokrata Aldai Stevenson, a na korzyść Eisenhowera zadziałały dwa potężne kryzysy międzynarodowe – powstanie węgierskie oraz wojna o Kanał Sueski. Kampania była również wyjątkowa, dlatego że po raz pierwszy na dużą skalę wykorzystano w niej telewizję, a tak się akurat złożyło, że Eisenhower miał bardziej chwytliwe spoty wyborcze. W 1968 r. Richard Nixon wygrał z kandydatem rządzących demokratów Hubertem Humphreyem, mimo że S&P 500 wzrósł w trzy miesiące przed wyborami o 6,5 proc. Tamta kampania również była wyjątkowa. Prezydent Lyndon Johnson ze łzami w oczach rezygnował z ubiegania się o reelekcję, popularny kandydat demokratów Robert Kennedy został zastrzelony, na konwencji demokratycznej doszło do zamieszek, kraj zmagał się z wojną wietnamską i zamieszkami rasowymi, a Nixon wydawał się wielu Amerykanom kandydatem, który wreszcie zaprowadzi w kraju porządek. W 1968 r. startował do wyborów również silny kandydat trzeciej partii – gubernator Alabamy George Wallace, mający u boku zasłużonego gen. lotnictwa Curtisa LeMaya. Zachowanie rynku akcji było więc zapewne jedną z ostatnich rzeczy, na które zwracali uwagą wyborcy. Podobnie było w 1980 r., gdy Ronald Reagan zmiażdżył rządzącego demokratę Jimmy'ego Cartera, choć S&P 500 wzrósł w trzy przedwyborcze miesiące o 6,7 proc. Carter był wówczas powszechnie postrzegany jako słaby przywódca nieradzący sobie z sowieckim oraz irańskim zagrożeniem. Reagan był zaś słusznie uznawany przez miliony wyborców za człowieka, który „uczyni Amerykę znów wielką".
W tym roku mamy zaś wszystkie czynniki, które w przeszłości sprawiały, że korelacja między rynkiem akcji a wynikiem wyborów prezydenckich została zachwiana. Mamy więc kandydatkę partii rządzącej posiadającą duży elektorat negatywny (w pierwszej trójce na liście bestsellerów „New York Timesa" znalazły się książki wymierzone w Hillary Clinton), przeciwko której startuje obdarzony charyzmą populista, mamy okres podwyższonych zagrożeń geopolitycznych, mamy głębokie podziały w obu głównych partiach oraz stosunkowo silnych kandydatów trzecich partii (Garry Johnson, kandydat libertarianów, ma w niektórych sondażach nawet 10 proc. poparcia, a głosy rozczarowanych demokratów może przyciągać kandydatka Zielonych Jill Stein). To pod wieloma względami najbardziej niezwykłe wybory od kilku dekad.
Co najmniej dwa razy zdarzyło się też, że bardzo mało brakowało, by korelacja między zachowaniem rynku a wynikiem wyborów została przerwana. W ciągu trzech przedwyborczych miesięcy w 1960 r. indeks S&P 500 spadł o 0,7 proc., a kandydat republikanów Richard Nixon przegrał z demokratą Johnem F. Kennedym. Bardzo niewiele jednak brakowało, by wygrał. Przewaga Kennedy'ego w skali całego kraju była niewielka, a o jego zwycięstwie zaważyły najprawdopodobniej nieprawidłowości wyborcze. Mafia kupowała w Chicago głosy na rzecz JFK, co zapewniło mu zwycięstwo w kluczowym stanie. W 2000 r. niewiele zaś brakowało, by wybory wygrał kandydat demokratów Al Gore, pomimo że był to kiepski rok dla giełdy. Wszystko rozbiło się o głosy elektorskie na Florydzie, gdzie zwyciężył, dzięki decyzji Sądu Najwyższego, George W. Bush.