Między dyskusjami o kolejnych tarczach i dodatkach energetycznych trwa spór o to, czy dom może stać 500 czy 700 m od wiatraka. W tym samym czasie w sejmowej zamrażarce od lipca leży projekt ustawy o wiatrakach, który negocjowany był 1,5 roku. Co ona oznacza dla zwykłego Kowalskiego?
Kamień milowy KPO
Nowelizacja ustawy tzw. 10H to kamień milowy polskiego KPO. Jeżeli nie zostanie osiągnięty, do Polski nie trafi ani złotówka z unijnego Funduszu Odbudowy. Nie będzie więc inwestycji np. w tanie źródła energii. Obecne przepisy od 2006 r. wykluczają z nich 99,7 proc. obszaru Polski. Dlatego że – jak mówi prezes Fundacji Instrat Michał Hetmański – żaden wiatrak nie może stanąć bliżej zabudowań mieszkalnych niż 1,5–2 km.
Czytaj więcej
Jest szansa na odmrożenie prac nad ustawą liberalizującą zasady budowy farm wiatrowych.
– Obecny nowy projekt ustawy zakłada zmianę do 500 m, co pozwoli przynajmniej zrealizować już zaplanowane inwestycje. Jeśli jednak politykom przyjdzie do głowy wydłużyć dystans do 700 czy 1000 m, to potrzebne do wypełnienia luki węglowej inwestycje nie ruszą – przestrzega Michał Hetmański.
To oznacza, że Kowalski i jego rachunki nadal będą uzależnione od węgla, jego dostępności i ceny. Gdyby możliwe było produkowanie zielonej energii, jak mówi mec. Wojciech Kukuła z ClientEarth Prawnicy dla Ziemi, oznaczałoby to mniejszą presję na dostępność węgla. – Kilka gigawatów wiatraków, które zostały zablokowane przez ustawę, przekłada się na kilka milionów ton węgla mniej do spalenia. Zgodnie z wyliczeniami think tanku Ember już tej zimy mogłoby to być 6–7 mln ton i bylibyśmy spokojniejsi.