Do tej pory resort edukacji korzystał z danych zbiorczych – umiejętności, cechy czy przypadłości uczniów przedstawiano na podstawie informacji przysyłanych ze szkół w procentach. Teraz urzędnicy chcą mieć, bez zgody rodziców, na przykład profil psychologiczny każdego przedszkolaka i maturzysty. Po nazwisku i Pesel-u. Po co?
Szukamy odpowiedzi w wystąpieniu poseł sprawozdawcy Bożeny Augustyn z PO. Przepraszam za biurokratyczną nowomowę: „W przypadku zbierania danych jednostkowych jest także dążenie do osiągnięcia rzetelności zbieranych danych, a co za tym idzie, optymalizacji wydatków ze środków publicznych, które w dużej mierze zależą od liczby uczniów i od ich potrzeb edukacyjnych. Chodzi także o udoskonalenie systemu nadzoru pedagogicznego ze względu na możliwość prowadzenia zaawansowanych analiz, które dotyczą np. edukacyjnej wartości dodanej. Indywidualizacja danych o uczniach umożliwi dokumentowanie ich kompletnej ścieżki edukacyjnej".
Rozumiemy? Niewiele, za to skóra cierpnie. Tako rzecze biurokracja. Po co resortowi te dane? Dla obliczenia subwencji? A czy te wszystkie informacje o każdym uczniu będą naprawdę temu służyły? Do abstrakcyjnego „dokumentowania ścieżki"? Trudno się nie zgodzić z opozycją, która krzyczała o zagrożeniach. Dostrzegli je też, sądząc z głosowań, pojedynczy posłowie koalicji: Jarosław Gowin czy Waldemar Pawlak.
Docieramy, jak wiele rozwiniętych krajów, do punktu, gdzie zderzają się różne racje: chęć urzędników, aby wiedzieć i kontrolować, kontra prawo do prywatności i obawy obywateli. Politycy PO przekonują, że system gromadzenia jest szczelny, ale jaką mamy gwarancję?