Zdecydowana większość ekspertów stawiała na zwycięstwo 31-letniego Alvareza, najlepszego bez podziału na wagi, posiadacza wszystkich pasów w kategorii superśredniej, który w meksykańskie święto Cinco de Mayo raz jeszcze chciał udowodnić, że nie boi się wyzwań. Walka w limicie wagi półciężkiej była jednak ryzykowna, co boleśnie uświadomił mu pięć miesięcy młodszy, wciąż niepokonany Rosjanin.
Alvarez ma na koncie wygraną w tej wadze z rodakiem Biwoła, Siergiejem Kowaliowem, którego znokautował trzy lata temu w 11. rundzie i odebrał pas WBO. Ale urodzony w Kirgistanie Biwoł – kiedyś utytułowany amator – okazał się znacznie trudniejszym rywalem niż Kowaliow, zabijaka z Czelabińska.
Alvarez, wielki faworyt pojedynku w T-Mobile Arena, nie dopuszczał myśli o przegranej, co więcej, snuł już mocarstwowe plany na przyszłość. Mówił o kolejnych unifikacjach, wierząc, że dokona tego również w wadze półciężkiej, a Biwoł będzie jedynie pierwszą przeszkodą na drodze do celu.
Czytaj więcej
Katie Taylor pokonała Amandę Serrano i zachowała cztery mistrzowskie pasy w wadze lekkiej. Była to największa walka w historii zawodowego kobiecego boksu.
Canelo (Cynamon to przezwisko od jego rudych włosów) był bardzo pewny siebie, jedynej porażki doznał przecież wiele lat temu, w 2013 r. z genialnym Floydem Mayweatherem Jr. Przed walką z Biwołem więcej pisano o jego kosmicznym honorarium (ponad 50 mln dol.) niż o szansach Rosjanina, jakby urzędującego mistrza wyższej kategorii nie było.