Z satysfakcją odnotowuję, iż mój artykuł „[link=http://www.rp.pl/artykul/251836.html]Adwokaci i radcowie prawni: kto się boi doktora[/link]” wywołał tak żywy odzew, w szczególności ze strony profesora Andrzeja Bałabana (“Rz” z 27 stycznia) oraz adwokata Dariusza Wojnara (“Rz” z 28 stycznia). Z szacunku dla czasu czytelnika i troski o poziom debaty pominę czysto populistyczne argumenty polemistów, “oryginalne” interpretacje orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego czy też uwagi ad personam.
Przede wszystkim chciałbym zaprzeczyć nieprawdziwej tezie obu autorów, jakobym twierdził, iż tytuł doktora habilitowanego posiada mniejszą wartość od tytułu doktora. Doceniam socjotechniczną zręczność oponentów, którzy spór między doktorami praktykami a władzami korporacji chcieliby przekształcić w spór między owymi doktorami a doktorami habilitowanymi (co miałoby, zapewne, służyć zepchnięciu dyskusji na boczny tor i zmarginalizowaniu jej znaczenia). Stanowczo jednak odrzucam te insynuacje, podkreślając przy tym, iż wyższość habilitacji nad doktoratem zawsze była i jest dla mnie oczywista.
Powiem więcej, ze względu na duży dorobek naukowy doktorów habilitowanych wpis na listę adwokatów czy radców prawnych powinien im przysługiwać. Problem w tym, że ów dorobek deprecjonują same korporacje, twierdząc, że tylko praktyka nabyta w ramach aplikacji predestynuje do wykonywania zawodu. Jednak wbrew wzmiankowanej tezie sprzeciwiają się możliwości uzyskania przez doktorów prawa z praktyką zawodową wpisu na listę członków swojej korporacji, wpisując przy tym doktorów habilitowanych takiej praktyki nieposiadających. Niestety, zawiłości korporacyjnej logiki nie wyjaśnił czytelnikom ani prof. Bałaban, ani mec. Wojnar.
Jeśli zaś chodzi o przywołany przez nich rzekomo niski poziom studiów doktoranckich, doradzałbym, aby w żadnym sporze nie powoływali się na argumenty, których prawdziwości nie potrafią wykazać. Niski poziom studiów doktoranckich są w stanie udowodnić tak samo jak ja niski poziom aplikacji. Ponadto jeśli już prof. Bałaban zarzuca promotorom niedostateczną jakość prac doktorskich (to oni przecież odpowiadają za poziom doktoratów), powinien zarzut zaadresować do konkretnych osób, aby dać im możliwość obrony, nie zaś stosować zasadę zbiorowej odpowiedzialności.
Nigdy nie odmawiałem wiedzy, doświadczenia ani etyki adwokatom (jak insynuuje mec. Wojnar) czy radcom prawnym, z wieloma spośród nich współpracuję. Nie mogę się jednak zgodzić na deprecjonowanie umiejętności i wiedzy doktorów praktyków przez włodarzy korporacji, również ustami mec. Wojnara czy prof. Bałabana. O czyjej pysze można w związku z tym mówić?