Artykuł doktora Jerzego Kopyry pod znamiennym i prowokującym tytułem „[link=http://www.rp.pl/artykul/251836.html]Adwokaci i radcowie prawni: Kto się boi doktora?[/link]” („Rz” z 22 stycznia) stawia co najmniej dwie fałszywe tezy. Pierwszą, że liderzy samorządu adwokatów są przeciwni zasilaniu szeregów palestry przez dobrze wykształconą kadrę doktorów nauk prawnych. Drugą, że jeśli zabierają głos w publicznej dyskusji o przyszłym kształcie zawodów prawniczych, czynią to wyłącznie we własnym (czytaj: członków samorządu) interesie, posługując się w nieuzasadniony sposób pojęciem „interes społeczny”.
[srodtytul]Doświadczeni mile widziani w palestrze[/srodtytul]
Fałszywe i bezpodstawne jest twierdzenie, że jeżeli władze samorządowe podejmują dyskusję na temat poziomu świadczonych usług, czynią to w imię własnego interesu (w domyśle: ekonomicznego). Gdyby tak było, dawno już należałoby zrezygnować ze sztywnych zasad etycznych, w tym zakazu reklamy, dzięki którym w ramach swobody wolnego rynku funkcjonują podstawowe zasady przyzwoitości. Można wskazywać i piętnować niedoskonałości egzekwowania reguł, ale nie można z nich zrezygnować. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wyglądałyby zawody prawnicze bez tych reguł. Taki eksperyment przeprowadzono w Hiszpanii, gdzie poluzowano zasady dostępu do zawodu adwokata, ale już w 2009 roku wejdą w życie przepisy kończące tę nieudaną próbę.
Władze samorządu nie sprzeciwiają się możliwości zasilenia szeregów palestry przez rzeszę doktorów nauk prawnych, gdyż perspektywa wzmocnienia merytorycznego jest bardzo atrakcyjna. Rzecz w tym, aby do zawodu nie trafiali ludzie z przypadku, ale by byli to wyłącznie ci doktorzy, których wiedza pozwoli przejść egzamin adwokacki z marszu. Trudno tu nie odnieść się do kwestii kształcenia uniwersyteckiego, w którym uzyskanie stopnia naukowego doktora to trzeci etap studiów, a z upowszechnieniem doktoratów dochodzi do naturalnego obniżania poziomu przygotowywanych dysertacji. Trywializując, czy ma działać mechanizm: nie masz etatu na uczelni, nie zdałeś na aplikację – zrób doktorat, będziesz adwokatem?
Autor stawia tezę o braku istotnych różnic między doktoratem a habilitacją. Nie można się oprzeć wrażeniu, że jest to przejaw jego pychy. Zdaje się zapominać, czym się różni kolokwium habilitacyjne od obrony doktoratu i jakie trzeba spełnić wymogi, by móc do niego przystąpić. Wątpliwości, jakie mogą się pojawić przy ocenie – utrwalonych już tradycją regulacji – uprawnień doktorów habilitowanych do wpisu na listę adwokatów, nie oznaczają automatycznego rozszerzenia grupy beneficjentów tych przepisów na grupę doktorów. Poza dyskusją jest też okoliczność, że habilitacja to ocena całego dorobku naukowego kandydata, który nie może powstać w ciągu roku lub dwóch – jak coraz częściej doktorat.