Korespondencja z Brukseli
– W niedzielę populizm doznał ogromnej porażki, ale nie czas na samozadowolenie. Nacjonaliści i eurosceptycy pozostają silni i dlatego potrzebujemy zdecydowanych reform – powiedział lider europejskich liberałów Guy Verhofstadt. Według niepotwierdzonych informacji to do jego rodziny politycznej ALDE akces miałoby zgłosić ugrupowanie Macrona En Marche!.
– Wydaje się, że w tym momencie większość partii prawicowych i narodowo-populistycznych doszła do granic swoich możliwości – mówi „Rzeczpospolitej" Karsten Grabow, ekspert Fundacji Konrada Adenauera. Przyznaje, że ich rezultaty w wyborach w Austrii, Holandii i Francji były niezłe, ale nie są oni w stanie dojść do stanowisk wykonawczych w polityce. – To są wentyle, którymi uchodzi niezadowolenie części wyborców – uważa Grabow.
Ruchy populistyczne w Europie są silne od kilku lat, ale prawdziwy strach padł na partie głównego nurtu w ubiegłym roku. Po latach kryzysu gospodarczego i zmęczenia globalizacją, do którego doszła fala imigracji, spadało poparcie dla integracji europejskiej w wielu krajach Europy Zachodniej. Nastąpiły wtedy dwa wydarzenia, które początkowo miały doprowadzić do pogłębienia problemów: referendum o wyjściu Wielkiej Brytanii z UE oraz wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA. Po kilku miesiącach efekty okazały się jednak odwrotne do spodziewanych.
Zaczęło się w Austrii
Pierwszym symbolicznym zwycięstwem nad populistami był wybór Alexandra Van der Bellena na prezydenta Austrii. W wyborach w grudniu 2016 r. kandydat Zielonych nieznaczną przewagą głosów pokonał Norberta Hofera z Partii Wolnościowa FPÖ, skrajnie prawicowego ugrupowania założonego przez Joerga Haidera. To była symboliczna wygrana, bo dokonała się w kraju, w którym ludzie na co dzień stykają się z problemem masowej imigracji. Wynik 53 proc. do 47 nie jest komfortowy i nie oznacza, że w Austrii nie ma poparcia dla skrajnej prawicy. Ale 4 grudnia, niespełna miesiąc po wygranej Trumpa, pokazał Europie, że pochód populistów da się zatrzymać.