Poznaliśmy właśnie kolejny projekt nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym. Poprzednie siedem, które spowodowały wielkie międzynarodowe zamieszanie, dla niepoznaki nazywano „naprawczymi", choć mam wrażenie, że psuły coraz więcej. Teraz mamy projekt „uzupełniający regulacje" dotyczące powołania m.in. Pierwszego Prezesa SN. Czy „uzupełnienie" po przetłumaczeniu też się okaże swym przeciwieństwem? Niestety to prawdopodobne.

Czytaj także: Nowy projekt PiS w sprawie Sądu Najwyższego

Widać politycy PiS uznali, że nadszedł czas, by zacząć przekazywać władzę w sądach nowym sędziom, powoływanym po „dobrej zmianie". Większe uprawnienia uzyska Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego, a jeśli w SN nie uda się wyłonić wystarczającej liczby kandydatów na prezesa tego sądu, prezydent i tak będzie mógł obsadzić to stanowisko. Jeśli kandydaci na prezesów izb nie będą należycie zaopiniowani – to też w niczym nie stanie na przeszkodzie, by ich powołać. Powiedzmy wprost: prezydent będzie miał prawo sam sobie wybrać prezesa SN, nawet spośród osób, które się o to nie ubiegają. To samo co SN czeka Naczelny Sąd Administracyjny.

Czyli decyduje prezydent, który wzywał niedawno nowych sędziów SN, by wytrwali, bo starzy wkrótce odejdą. W ustach głowy państwa taka wypowiedź jest absolutnie niebywała i z początku nie wierzyłem w to, że w ogóle padła. Teraz, dzięki projektowi PiS, poznajemy dalszy ciąg i głębsze znaczenie tych słów Andrzeja Dudy.

Ciekaw jestem, jak na projekt zareaguje Trybunał Sprawiedliwości UE w Luksemburgu. Polskie władze najpierw uchwalały nowelizacje ustawy o SN, w których skracano kadencje pierwszej prezes, a sędziów SN wysyłano w przyśpieszony stan spoczynku, potem – pod naciskiem TSUE – wycofywano się z tego. Na niedawnej rozprawie w Luksemburgu jasno było widać, że w poszczególnych państwach podział władz może być różnie ukształtowany, ale nie będzie akceptacji dla jednego: gdy władza wykonawcza zyskuje coraz większy wpływ na sądy. A właśnie znowu idziemy tą drogą.